[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Czyli albo zabójca chwycił je pod wpływem impulsu, albo z góry wiedział, że je
tam znajdzie i będzie mógł się nim posłużyć.
- Kto jest zatrudniony w tej ramiami?
- Myślę, że nikt - rzekł Qwilleran. - Podejrzewam, że Lambreth sam sporządzał
ramy, chociaż przed klientami odgrywał taką subtelną postać. Kiedy byłem u niego,
widziałem rozłożoną robotę, ale nie było żadnych pracowników. A kiedy zapytałem,
kto wytwarza ramy, odpowiedział wymijająco. Potem zresztą zauważyłem, że miał
brudne ręce - wiecie, poplamione i zaniedbane, jak u kogoś, kto się para fizyczną
robotÄ….
- Więc może ta galeria nie przynosiła zbyt wysokich zysków, a on dorabiał, jak
mógł.
- Ale z drugiej strony facet mieszkał w drogiej dzielnicy, a dom urządzony jest
raczej luksusowo.
- Zastanawiam się - powiedział Kendall - czy Lambreth sam wpuścił zabójcę do
swojego biura po godzinach... Czy też morderca sam sobie otworzył tylne drzwi -
kluczem?
- Jestem pewien, że to był ktoś, kogo Lambreth znał - stwierdził Qwilleran. -
Moim zdaniem te ślady walki zostały zaaranżowane już po dokonaniu zabójstwa.
- SkÄ…d wiesz?
- Wnioskuję to z pozycji ciała. Wyglądało to tak, jakby Lambreth zsunął się
między swoim obrotowym krzesłem a biurkiem, czyli siedział i został zaskoczony
przez mordercę. Przecież nie wdałby się w bójkę, żeby potem siąść sobie spokojnie za
biurkiem i czekać, aż ktoś go wykończy.
- No cóż, zostawmy to policji - zaproponował Arch. - Mamy swoją robotę.
Kiedy wstali od stołu, barman skinął na Qwillerana.
- Czytałem o zamordowaniu Lambretha - oznajmił i po chwili znaczącego
milczenia dodał: - Znam tę galerię.
- Poważnie? I co o niej wiesz?
- Lambreth był oszustem.
- Dlaczego tak sÄ…dzisz?
Bruno rozejrzał się ostrożnie dookoła.
- Znam wielu malarzy i rzezbiarzy. Każdy z nich panu powie, jakie interesy
Lambreth robił. Sprzedawał coś za osiemset dolarów, a artysta dostawał z tego nędzne
sto pięćdziesiąt.
- Myślisz, że załatwił go jeden z twoich uzdolnionych kumpli? Bruno przybrał
pozÄ™ stosownego oburzenia.
- Nic takiego nie powiedziałem. Pomyślałem tylko sobie, że powinien pan
wiedzieć, co to był za typ.
- Ha, dziękuję.
- A jego żona też nie lepsza.
- To znaczy?
Barman przetarł ręcznikiem kontuar w miejscu, które wcale nie wymagało
wycierania.
- Wszyscy wiedzą, jak się zabawiała. Trzeba jednak przyznać, że wiedziała, co
robi, i potrafiła zadbać o swoje interesy.
- Na przykład?
- Na przykład odwiedzając pewne mieszkanie, które mieści się piętro wyżej nad
pańskim. Podobno całkiem przytulne gniazdko - Bruno przestał wycierać bar i rzucił
Qwilleranowi znaczące spojrzenie. - Ona tam chodziła... malować kota!
Qwilleran wzruszył ramionami i zbierał się już do odejścia, kiedy Bruno go
zatrzymał.
- Jest jeszcze coś, panie Qwilleran - powiedział. - Słyszałem o jakiejś dziwnej
historii w muzeum. Podobno zginęło cenne dzieło sztuki, a oni starają się zatuszować
sprawÄ™.
- Dlaczego mieliby to ukrywać?
- Kto wie? Tam się dzieje dużo dziwnych rzeczy.
- A co zginęło?
- Sztylet - sztylet z Sali Florenckiej! Mój przyjaciel, który jest strażnikiem w
muzeum, odkrył brak sztyletu i zameldował o tym, ale nikt nie chciał go słuchać.
Pomyślałem, że to może być dla pana temat.
- Dziękuję, sprawdzę to - obiecał Qwilleran. Rzeczywiście, dzięki barmanom
zdarzało mu się zyskiwać najlepsze tropy. A także najgorsze.
Przed wyjściem z budynku zatrzymał się w hallu, gdzie panie z prasy
zorganizowały dobroczynną wyprzedaż używanych książek. Kupił za pół dolara dzieło
pod tytułem Jak uszczęśliwić ulubione zwierzątko oraz za dziesięć centów Wzloty i
upadki amerykańskiego biznesu w latach 1800-1850.
Z redakcji zadzwonił do domu Lambrethów. Odebrała Butchy i odpowiedziała,
że nie, Zoe nie może podejść do telefonu... tak, udało jej się przespać... nie, żadna
pomoc ze strony Qwillerana nie jest potrzebna.
Skończył pracę, jaka została mu na popołudnie, i ruszył w stronę domu z
kołnierzem płaszcza uniesionym, bo zaczął padać śnieg. Miał zamiar nakarmić kota, a
potem wybrać się do muzeum i obejrzeć sobie Salę Florencką, zjadając po drodze
jakiegoś hamburgera. W czwartki muzeum otwarte było do póznych godzin.
Kiedy dotarł do numeru 26, gdy wszedł, otrzepując śnieg z ramion i przytupując
nogami, Koko powitał go w hallu, tym razem nie stekiem donośnych wyzwisk, lecz
przyjaznym miauknięciem. Uniesione wąsy nadawały zwierzakowi sympatyczny
wygląd i widać było, że czekał na Qwillerana. Dziennikarz uznał, że to mu pochlebia.
- Cześć, stary - rzekł. - Jak minął dzień?
Z niezobowiązującego mruknięcia Koko Qwilleran wywnioskował, że koci dzień
był znacznie mniej interesujący od tego, który on sam miał za sobą. Poszedł na górę,
żeby posiekać polędwicę - czy jak tam nazywał się ten fragment wołowiny, który
Mountclemens zostawił dla kota - i spostrzegł, że Koko tym razem nie dał susa przed
nim. Zamiast tego szedł tuż za nim, od czasu do czasu przeciskając się między jego
kostkami, gdy Qwilleran wspinał się po schodach.
- O co chodzi? Chcesz mnie przewrócić? - spytał Qwilleran.
Przygotował starannie wołowinę, stosując się do oficjalnej instrukcji, postawił
miseczkę na podłodze i usiadł, żeby przyglądać się, jak Koko będzie jadł. Nauczył się
już doceniać wdzięk, z jakim zaprojektowano tego kota - eleganckie proporcje,
mięśnie falujące pod lśniącym futrem i wytworne ubarwienie, przechodzące od
[ Pobierz całość w formacie PDF ]