[ Pobierz całość w formacie PDF ]

na wszystkie strony Chan. Pozostali powoli docierali do nas.
- Po co wyrzuciłeś granat? - spytał Drugiego Chan, kiedy chłopak podszedł bliżej. - Rybek
chciałeś nagłuszyć?
- A idzcie w buraki - zjeżył się Drugi. - Widzieliście fale? Tam taka bestia płynęła, że mnie
czy ciebie wzięłaby na jeden ząb!
- Tam nic nie było - zaprzeczył czarownik.
- Wiecie to ze swojego woltomierza? - wsparł brata Pierwszy. - Wszyscy widzieli fale! -
Tam przecież wody po kolana.
- Jak jesteście tacy mądrzy, to dlaczego biegliście tak szybko?
- Maleńki chłopczyk granacik znalazł - wtrącił swoje trzy grosze Napalm.
- A ty się lepiej przymknij! - wsiadł na niego Pierwszy. Od razu stało się jasne, że nie
ustępuje wzrostem piromancie, a przy tym jest o wiele solidniej zbudowany.
- Lecimy - Grigorij przerwał jałową dyskusję. Trzeba się pospieszyć, bo słońce niedługo
zajdzie.
Opuściliśmy zabagnioną nizinę, droga wiodła teraz w prawo, tam gdzie powinno
znajdować się Rudne. Jego peryferii nie było jeszcze widać zza rzędów topoli. Kiedy je
miniemy będzie już wiadomo, ile drogi zostało.
Słońce skryło się za topolami, promienie przedzierały się przez gęstwę młodych liści. W
miarę zbliżania coraz wyrazniej było widać oplątujące pnie i rozciągające się między drzewami
liany jeżownika oraz sterczące z ziemi, rozcapierzone na końcach pędy czarnego bambusa.
Liście topoli miały dziwny odcień, nie sinozielony nawet, ale jakiś taki
przezroczysto-błękitnawy.
- A to co? Ten wasz jeżownik? - Chan rąbnął tasakiem w przerzuconą przez drogę lianę z
rzadka usianą kępkami krótkich igiełek. Masywne ostrze rozcięło cienką zieloną korę, pojawił
się bezbarwny sok. - A mówili, że to istny drut kolczasty.
Wyginając się konwulsyjnie, kikut spróbował dopaść krzywdziciela, zmuszając Chana do
ucieczki. Chciałbym zobaczyć, jak ten cwaniak zimą próbuje się dorwać do jeżownika z tym
scyzorykiem. Prościej by było wówczas użyć ręcznej piły.
Nie wiem już, kto pierwszy zareagował na pojawiające się wśród drzew cienie, ale na
pewno nie ja - zbyt przypominały taniec słonecznych promieni pośród poruszanych wiatrem
liści. Ale kiedy Jałtin i Napalm cofnęli się na przeciwną stronę drogi, dotarło do mnie, że to, co
widzę, to nie tylko gra świateł. Cienie były zbyt mroczne jak na tak słoneczny dzień, a poza tym
żyły własnym życiem - dosłownie jakby ktoś niematerialny przemieszczał się z jednego
cienistego zakÄ…tka w drugi.
- Co to jest? - Grigorij kręcił głową, popatrując to na zjawisko, to na czarownika.
- Spadajmy stąd i to zaraz - zaproponowałem, czując nieprzyjemny dreszcz na plecach. - To
niedobre miejsce.
- Wszystko jedno, ale co to było? - pytał uparcie Piegowaty, kiedy oddaliliśmy się od
groznych drzew. - Rzeczywiście, miejsce paskudne - zgodził się ze mną Jałtin.
- Co to znaczy?
- Nieczyste - wyjaśniłem.
- Może diabelskie? - prychnął Chan. - Głupie gadanie!
- Skoro wiecie lepiej - wzruszyłem ramionami. Latem może to się wydawać głupim
gadaniem. Cienie nie odważyły się wypełznąć na drogę. Ale zimą, w dodatku po zachodzie
słońca... Ilu takich sceptyków można znalezć po odwilży, trudno policzyć. Przecież lodowi
piechurzy też nie pojawiają się znikąd.
- Jeśli bardziej wam pasuje takie wyjaśnienie, to była lokalna anomalia pola
energetycznego - zaproponował wyjaśnienie czarownik.
- Nie podoba mi się ani tak, ani tak. - Chan nie wziął słów Siergieja Michajłowicza
poważnie.
I słusznie, że mu się nie podoba. Nic dobrego w takich anomaliach człowiek nie znajdzie.
Chociaż nie, mają jedną pozytywną cechę - występują tylko lokalnie, a to bardzo istotne. Nie
wolno lezć w niedobre miejsce, wtedy nie traci się życia. Czarownik zapomniał dodać tylko
terminu  pseudorozumna . Mądrale z Gimnazjonu bardzo lubią te dwa słowa:  anomalia i
 pseudorozumna . Jak tylko spotkają coś, o czym nie mają pojęcia, zaraz zaczynają nimi
szermować.
Przeszliśmy jeszcze z pół kilometra, ominęliśmy gaj i oczom naszym ukazały się peryferia
Rudnego. Zostało najwyżej piętnaście minut marszu.
Grigorij podniósł do oczu lornetkę, uważnie zlustrował najbliższe budynki, ale nic
niepokojącego nie wypatrzył. Ale co też można niby dostrzec z takiej pozycji, Jak nasza, nawet
przez lornetkę? Spojrzysz - pusto jak po wojnie atomowej, jedna ruina: pochylony płot, kryty
papą długi barak, wyglądający zza drzew róg dwupiętrowego domu, komin kotłowni. Ale nikt
nie ma pojęcia, co tam się dzieje naprawdę.
Przy samym wjezdzie do osiedla na poboczu rdzewiał ciągnik. A właściwie resztki
maszyny. Ktoś zapobiegliwy powyjmował i powykręcał wszystko, co mogło się przydać, wziął
siÄ™ nawet za gÄ…sienice.
- Na górce stoi furmanka, ktoś koła z niej zdjął - skomentował widoczek Napalm, spojrzał
na idącą obok niego Wierę i zamilkł.
- Ależ niesamowity zachód! - zachwycił się wujek %7łenia na widok purpurowych obłoków,
przez które przesączały się promienie słoneczne.
Co za chłop! Inni marzą tylko o tym, żeby dopełznąć do postoju, a ten się zajmuje
okolicznościami przyrody! Silny jak koń.
Czując zbliżający się odpoczynek, przyspieszyliśmy kroku. Wkrótce skręciliśmy w
prowadzącą w głąb osiedla drogę gruntową. Buty zakląskały w błocku, a nie dało się iść
poboczem, bo z obu stron ciągnęły się wypełnione wodą rowy o trawiastych brzegach. Po lewej
stronie mieliśmy pustać. W rozkisłej glinie można by chyba utonąć. Brzeg prawego rynsztoka
rozpadł się, rozsypał, podchodząc pod same płoty jednorodzinnych domków.
- Poczekajcie! - stałem się ostrożny, kiedy zbliżyliśmy się do pogorzeliska.
Moją czujność wzbudził podeschnięty na słońcu kawałek drogi z przodu. Wszędzie dokoła
kałuże, błoto, a krok dalej suchutko. O co chodzi? Takie rzeczy zawsze trzeba sprawdzać.
- Co znowu? - Grigorij rozejrzał się uważnie. Dymitr parę razy podrzucił i złapał toporek,
Napalm pomasował palcami skronie, a Chan i blizniacy odbezpieczyli broń. Wszyscy już
przyswoili prostą prawdę, że niczego dobrego po takich nagłych postojach spodziewać się nie
należy. Tym bardziej że doszliśmy już prawie do samego osiedla i nie wiadomo, na kogo tutaj
można trafić.
- Zaraz zobaczymy. - Przeskoczyłem rów, wyłamałem deskę z płotu. Okazała się zanadto
nadżarta zgnilizną, wziąłem więc inną.
Wróciłem na drogę, podszedłem na sam skraj suchego, tknąłem deską. Nic się nie stało.
Spróbowałem w innym miejscu. Też nic. Z tyłu doleciały drwiące śmieszki.
Zmiejcie się, śmiejcie. Ze złością uderzyłem końcem deski w środek drogi tak mocno, że [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dirtyboys.xlx.pl