[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kolwiek innej kobiety u jego boku.
- Piękno...? - Mattie wzruszyła ramionami. - Co ty
wiesz o prawdziwym pięknie, laleczko? Popukaj się w
swoją pustą główkę.
Uśmiech zaczął spełzać z ust Fiony. Jej oczy się zwę-
ziły. Tupnęła nogą.
- Słuchaj, skarbie - wycedziła. - On cały czas kocha
mnie, nie ciebie... A ja go wtedy odtrąciłam, wiesz dla-
czego? Z jednego głupiego powodu, bo on twierdził, że
nie chce mieć dzieci. Zagroził mi nawet - spojrzała na
czubki swych pantofli - że się rozwiedziemy, gdybym
próbowała go przechytrzyć...
Mattie poruszyła się niespokojnie. Poczuła nagle dziw-
ną słabość w okolicach żołądka. Ta Fiona nie wygląda na
typ macierzyński, ale kto ją wie, pomyślała. W każdym
razie motywy, które przedstawia, brzmią wiarygodnie? I
nawet dojmujÄ…co prawdziwie!
94
S
R
- No, ale - ciągnęła Fiona - przeszła mi już chęć na
dzieci. I ja mu to powiem, bo on mnie cały czas kocha. I
ja do niego wrócę. - Przerwała, sycąc się zmianami wi-
docznymi w twarzy Mattie. - Przestaniesz być mu po-
trzebna, ty mądralo, ty szara Myszko... Widzisz, że znam
twoje przezwisko? - Fiona wyprostowała się i zaplotła
ręce na piersi.
Mattie obejrzała się, zrobiła pół kroku do tyłu i oparła
się o ścianę. Coraz bardziej szumiało jej w głowie. Myśli
zaczęły gwałtownie wirować. Czyż nie miała racji, po-
sądzając męża, że nadal marzy o swej byłej kochance?
Tymczasem panna Campbell-Blair zaczęła się oddalać,
i dokąd to: w stronę Jamesa, który pojawił się właśnie w
pobliżu. Przechwyciła go, jak się wydało Mattie, i za-
częli o czymś rozmawiać. Stali bardzo blisko jedno dru-
giego; on nachylił głowę, aby tamtą lepiej słyszeć. Wy-
dawali się sobą całkowicie pochłonięci, jakby świat na
zewnątrz przestał istnieć. Wyraz oczu i ust Jamesa zła-
godniał, w półuśmiechu; Mattie dobrze znała to zwłasz-
cza z chwil, gdy kochali siÄ™ ze sobÄ….
Tylko że on jej przecież, swojej żony, nie kochał... To
znaczy robił to ciałem, ale nie sercem i duszą. W sercu
miał bez wątpienia cały czas swą byłą narzeczoną.
Mattie wzdrygnęła się widząc, że Fiona kładzie właś-
nie palce na ustach Jamesa, jakby czegoÅ› od niego nie
chciała usłyszeć... A może w innym celu? On zaś wy-
ciągnął rękę i ujął dłoń panny Campbell. W tym momen-
95
S
R
cie ktoś tych dwoje zasłonił: przed Mattie stanął któryś z
uczestników dobroczynnego party, zagadał do niej, po
chwili podał jej także szklankę z jakimś drinkiem.
Spróbowała wspiąć się na palce, spojrzeć mu ponad
ramieniem, ale był za wysoki. I któż to w ogóle był?
Twarz - niby znajoma, ale żadne nazwisko nie przycho-
dziło jej do głowy. Zmuszona była podjąć jakąś zdawko-
wą konwersację. Tymczasem ziemia paliła jej się pod
nogami, tak to czuła.
- Dobry wieczór, Lester, niestety muszę ci porwać
moją Mattie - odezwał się nagle James. Wyrósł jak spod
ziemi. - Jedziemy z żoną na kolejne biznes-party - fa-
bulował. - Zatem wybacz. - Ujął Mattie pod łokieć.
Ależ on gładko kłamie, pomyślała. Trzeba się przed
nim naprawdę mieć na baczności.
Wyszli na zewnątrz. Zaczynało właśnie powoli
zmierzchać, ale wciąż jeszcze było jasno. Piękny, majo-
wy wieczór... James uniósł rękę i zatrzymał przejeżdża-
jącą taksówkę.
- Każ jechać do domu - powiedziała Mattie. - Nie
mam już chęci na kolację.
- Dlaczego? Co się stało? - James wydawał się za-
skoczony.
Wsiedli i ruszyli.
- Jestem zbyt zmęczona - wzruszyła ramionami, lo-
kując się możliwie daleko od niego. Nic dobrego nie cze-
ka ich tego wieczoru. Trzeba sobie wreszcie powiedzieć
całą prawdę, ona jemu o ciąży, a on jej chyba o Fionie?
96
S
R
I niewykluczone, że final rozmowy dla nich obojga
będzie dramatyczny.
- Ale co się właściwie stało. - Przysunął się do niej.
- Może się zle poczułaś?
Pewnie, że się zle czuła. W ogóle zle się czuła; ob-
sadzona była przecież w złej roli. Być zastępczą kochan-
ką w nieprawdziwym małżeństwie: czy to dobra rola?
Być w dodatku kochanką niekochaną: przecież to klęska.
Westchnęła.
- Nie... Jestem tylko zmęczona. Tak jak ci mówiłam.
- Odwróciła głowę. A potem, pod wpływem nagłego
impulsu dodała: - Miło ci się rozmawiało z Fioną, praw-
da? Zliczna była dziś wieczorem... Wystrojona jakby
specjalnie dla ciebie!
- Ach, o to ci chodzi - uśmiechnął się James.
Spojrzała na niego. Cóż on tak się uśmiecha? Dlaczego
jest taki zadowolony? A teraz zaplata ręce za głową i
przeciąga się, skrywając ziewnięcie.
Dojeżdżali właśnie na Belgravie. Ledwie się zatrzy-
mali, Mattie otwarła drzwiczki taksówki i nie czekając aż
James zapłaci, wysiadła.
Weszła do domu. Przemierzając salon, spojrzała na
kwiaty w wazonach i pomyślała o Barbadosie, o tamtych
kwiatach w ich sypialni. Poczuła, że bardzo drażnią ją te
wszystkie bukiety.
Były niczym żywy znak klęski - klęski, która zaczęła
się właśnie tam.
W parę chwil potem do domu wszedł on. Odnalazł
97
S
R
ją w salonie, znowu się uśmiechnął i zaczął zdejmować
marynarkę. Jakże jej się wydał piękny, zwłaszcza teraz
piękny, gdy za chwilę miała go być może na zawsze
utracić.
Przymknęła oczy. Dlaczego utracić? Może jednak nie
zostawi jej tylko dlatego, że nosi jego dziecko pod ser-
cem. Zwłaszcza dlatego nie zostawi! Przecież tak nie po-
stępują cywilizowani ludzie, odpowiedzialni mężczyzni!
- Wydajesz się blada, Matts - odezwał się, stając przy
niej blisko. - Może kropelkę brandy?
Otwarła oczy. Odmówiła ruchem głowy. Mąż patrzył
na nią życzliwie, ale jakoś... bez zaangażowania. No
właśnie. On jej nie kocha. I pewnie nie dowiedzą się już
oboje, czy kiedykolwiek pokocha. Bo oto nadchodzi roz-
stanie.
Zadrżała.
- Czy kiedy oświadczałeś się Fionie - zaczęła mówić
- ostrzegałeś ją, że nie życzysz sobie mieć dzieci?
James przestał się uśmiechać. Przeczesał ręką włosy.
Potem ruszył w stronę okna. Zaczął przez nie wyglądać.
- A właściwie dlaczego pytasz? - rzucił przez ramię.
Odwrócił się i oparł o parapet. - Czy ona ci się teraz
zwierzała?... Chociaż wątpię - dodał półgłosem, jakby
sam to sobie wyjaśniał.
- A jednak. Można by tak to nazwać.
- Uhm. - James poruszył brwiami.
- ZresztÄ… mniejsza o FionÄ™. Idzie tutaj o mnie. -Mattie
zrobiła krok w stronę sofy i usiadła. Poczuła, że to, co za
98
S
R
chwilę powie, bardzo ją osłabi, więc lepiej, żeby nie sta-
Å‚a.
- O ciebie? - James oderwał się od okna. - W jakim
sensie? Jeśli chcesz mnie namawiać na dziecko... - zaczął
zgadywać i pokręcił głową. - Nie, nie zmieniłem w tej
mierze swych poglądów.
- No właśnie - westchnęła. - No właśnie.
- Ale co właśnie"? Dokładnie co?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]