[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wtrącać, chociaż miałbym prawo.
- Tak - odparł Kazimierz z wolna. - Mnie też to razi i martwi. Zwłaszcza że kiedy
sobie przypomnę tamten wieczór piątego pazdziernika, to nie mogę wymazać z pamięci... nie
mogę - umilkł, zagryzł wargi.
- Czego? - spytał Lucjan prędko. - Czego? Co pan wówczas widział? - A nie
doczekawszy się odpowiedzi, rzucił wprost: - Jego?
Grodzki nisko opuścił głowę. Ręka, w której trzymał papieros drżała.
- Gdzie? - Lucjan natarczywie domagał się wyjaśnienia.
- Tam. Na Zwieradowskiej. Wybiegł z willi. Jechałem samochodem, zobaczyłem go.
Gdybym przypuszczał...
- O której godzinie to było?
- Gdzieś koło dwudziestej trzeciej. Wracałem od znajomych i śpieszyłem się, żeby
zbyt pózno nie dojechać do Smorzewa. Nie chciałem budzić moich gospodarzy.
- Czy Andrzej widział pana? Bo mógł rozpoznać samochód.
- Wątpię. Wartburgów w Warszawie dużo.
Milczeli kilka minut, Lucjan bezmyślnie łamał zapałki, co u niego było jawnym
dowodem marnotrawstwa i wskazywało na duże zdenerwowanie. W końcu rzekł cicho:
- No, dobrze. A1e jak on to zrobił? Czym?
- Nie wiem. Sam się zastanawiałem i wydaje mi się, że była tylko jedna możliwość:
jakaś nieznana trucizna. Taka, która nie zmienia smaku ani zapachu płynu czy potrawy.
Widocznie poszedł do ojca wieczorem, pewnie jedli kolację i wtedy...
Jaworski wzdrygnÄ…Å‚ siÄ™.
- Straszne! Zaraz - coś mu przyszło na myśl - Ale jak go wywiózł za miasto? Chyba
nie wsadził go do malucha.
- Adam dał mu kiedyś kluczyki od swego forda. Drugą parę. Pewnie więc w nocy
zniósł ciało do garażu. Niech pan pamięta, że to jest willa stojąca osobno, w ogrodzie, a nie
blok wielopiętrowy. Garaż ma parterowe, właściwie już podziemne połączenie z
mieszkaniem, wejście z holu. A na parterze od czerwca nikt nie mieszkał, tamci państwo
wyjechali za granicÄ™.
Lucjana ogarnęło nagle dziwne uczucie. Chciał zapytać, skąd Kazimierz tak dobrze o
tym wszystkim wie, ale w porę powściągnął język. Przypomniało mu się bowiem, że Andrzej
skłamał w rozmowie z tym jasnowłosym oficerem, zeznał, że piątego był u nich z wizytą, na
obiedzie i potem, podczas kiedy w rzeczywistości wcale go nie było. A więc próbował v
stworzyć sobie alibi na niemal cały poniedziałek. Głupiec, żeby chociaż ich uprzedził.
Ciekawe, czy Kazimierz o tym wie? Zapytał go teraz i otrzymał odpowiedz, że tak. I że to
tym bardziej wzbudza jego podejrzenia.
- Mówił pan o tym milicji?
- O Andrzeju? - Grodzki potrząsnął głową. - W żadnym wypadku! Oskarżać rodzinę?
Rodzonego bratanka? Wykluczone. Zresztą nie mam przecież żadnych dowodów. W razie
czego on się wyprze. Adama to i tak nie wskrzesi. Nie. Ja w każdym razie denuncjować go
nie będę.
To znaczy chcesz, żebym ja to zrobił - pomyślał Lucjan, trzezwo oceniając sytuację. -
A ja go nie widziałem tamtej nocy. I o żadnej truciznie też nie słyszałem. To prawda, że
Adamowi takie zeznanie nic nie pomoże, a naszej rodzinie może sprawić więcej kłopotów i
zmartwień, niż to warte. Co mi z tego przyjdzie, że Andrzej pójdzie za kratki? Nic. No
owszem, Joasia dostanie wtedy willę i forda. Trzeba się dobrze zastanowić. Bo to jasne, że
udział tego chłopaka w spadku odpadnie. Za morderstwo wlepią mu co najmniej piętnastkę
albo dwadzieścia pięć. Albo nawet... Przecież to ojcobójca. Ale taki proces zaszarga mi
opinię. Szwagier mordercy. Cholera. Tylko szwagier, do rodziny Grodzkich wlazłem
przypadkiem. Może to wezmą pod uwagę, a może nie. Sąd będzie mnie maglować.
Wiedziałem? Może współdziałałem? Nagła krew, lepiej nic nie mówić. Nikomu. %7łeby tylko
ten się nie wygadał.
Spojrzał na Kazimierza zezem i mruknął:
- Nie mam najmniejszego zamiaru pakować Andrzeja do więzienia. Ja również nie
dysponuję żadnymi dowodami. I radziłbym panu nie zastanawiać się już nad tym. Nie mówić
zwłaszcza. Czasem jedno nieostrożne słowo może...
- To zbyteczne! - przerwał Kazimierz. - Wyraziłem przecież swój pogląd i nie
odstąpię od decyzji. A Joasi i panu szczerze życzę sprawiedliwego podziału spadku. Nie
powinniście być tacy ustępliwi., Joasia ma takie samo prawo do willi i samochodu jak
Andrzej. A to sÄ… grube miliony.
* * *
Szczęsny wszedł do gabinetu szefa, aby zastanowić się, co dalej z Mariuszem
Będzińskim. Był przekonany że młody prawnik nie zabił Grodzkiego; wiedział jednak, że
takie osobiste przekonanie nie musi być przez zwierzchnika wzięte pod uwagę. Pytanie, jakie
usłyszał kiedy wszedł, zdumiało go:
- Masz lusterko?
- Nie. Na co ci lusterko?
Daniłowicz zmieszał się trochę.
- E, nic. Tak sobie tylko.
- Kręcisz - rzekł major surowo.
- Bo moja wnuczka powiedziała mi wczoraj, że jestem podobny do smurfa, a ja
przecież nie mam takiego nosa.
Szczęsny wybuchnął śmiechem. Popatrzał na twarz szefa z jego dużym, mięsistym
nosem i szarymi oczami, w których błyskały iskierki rozbawienia, po czym oznajmił
stanowczym tonem, że nosowi temu daleko jest jeszcze do smurfowych.
- Słuchaj, co robimy z Będzińskim? - spytał, przechodząc do rzeczowej rozmowy. - Ja
[ Pobierz całość w formacie PDF ]