[ Pobierz całość w formacie PDF ]
głowa wtulona głęboko w ramiona. W garści pęk dzirytów z wydłużonymi grotami.
Już dopadł swoich i coś w podnieceniu opowiada, wymachując ramionami. Siedzący
przy ogniu zerwali się na równe nogi, otaczając go ciasnym kręgiem.
Noc spłynęła na świat niczym miękka opończa. Czas jakby zastygł w miejscu. Drobna
fala kołysała łagodnie szalupą, chlupocąc o jej burty. Przy ogniskach siedzieli nieruchomo
Indianie, nikt nie układał się do snu. Jakby na coś czekano. Na co? Tego już żadną miarą nie
potrafił się Mendez domyślić.
Zaczęło go ogarniać zmęczenie. To był ciężki dzień. Co przyniesie najbliższa
przyszłość? Chyba nikt już nie będzie go niepokoił. Kostkami palców przecierał podpuchnięte
oczy. Nie wolno mu zasnąć. To byłaby klęska. Nabrał w dłonie wody i chlusnął sobie obficie
w twarz. Potem zmoczył suchar i żuł go pracowicie. Hełm ugniatał czoło, zdjął go, potem
rozluznił sprzączki pancerza.
Na brzegu migotały ogniska, niczym czerwone ślepia egzotycznych bestii. Gdzieś na
horyzoncie rozjarzyły się nagle światła odległych błyskawic. Z morza wynurzyła się krwista
tarcza księżyca, srebrzysta ścieżka zimnego blasku przekreśliła ciemną toń.
Ta noc wydała się Mendezowi najdłuższą, jaką przeżył.
O świcie obozowisko zawrzało nagłym ruchem. Wojownicy szykowali się do
odmarszu. Mendez uniósł się w łodzi, napięty jak struna. W jakim kierunku wyruszą?
Zbierali broń, wygaszali dogorywające ogniska. Pióropusze wodzów kołysały się nad
ciżbą ciemnych głów. Pierwszy oddziałek ruszył truchtem w kierunku lasu. W ślad za nim
udał się następny. Teraz wymaszerowywały jeden za drugim. Ciemnoskórzy wojownicy
biegli gęsiego, zachowując zdumiewająco równe odstępy. Wkrótce rzednąca mgła pochłonęła
sylwetkÄ™ ostatniego wojownika.
Mendez odwiązał sznur przytrzymujący szalupę, spuścił ostrożnie kurek arkebuza i
włożył szpadę z powrotem do pochwy. Odeszli w głąb lądu. Nieprawdopodobne, a przecież
prawdziwe.
W JASKINI LWA
- Zmusiłeś ich do odwrotu? Sam jeden?
- Wiedzieli, że mogę w każdej chwili zaalarmować armadę. Nadzieja zaskoczenia
znienacka spełzła na niczym. Widać głównie na niej właśnie budowali swój plan.
Składając relację Mendez ani słowem nie wspominał o zaczarowanym ptaku i
rozmowie ze słońcem. Admirał był niezmiernie surowy we wszystkim, co mogłoby się
sprzeciwiać naukom ko - ścioła.
- Nie do wiary! Nie do wiary! - powtarzał Kolumb - jeden przeciw setkom!
- Ci stąd również odeszli - zauważył Mendez.
- Tak. Jeszcze z wieczora. Przybiegli inni i pokazywali na niebo. %7ładen się już nie
pojawił. Ani wczoraj, ani dziś.
Mendez odwrócił głowę, by ukryć wyraz swej twarzy. Czary podziałały - na jak
długo jednak?
- Indiosi - powiedział z zastanowieniem - mogą w każdej chwili powrócić.
- ZastanÄ… nas przygotowanych do odparcia ataku.
- W każdej chwili - powtórzył Mendez. - To znaczy dziś, to znaczy jutro, to znaczy za
tydzień. Czyż załoga może trwać bez końca w pogotowiu? Zwłaszcza taka, jak nasza?
- Prawda - szepnął Kolumb - ludzie sterani do cna. Ale cóż nam innego pozostaje?
Jesteśmy za słabi, aby wyruszyć przeciw Indiosom. Ani jednego konia! Jezdzcy łacniej daliby
sobie radę z dzikusami. Na Hispanioli... - Umilkł pochmurniejąc, natychmiast jednak
zapanował nad sobą. - Nie mamy zwierząt pociągowych, by zabrać ze sobą działa - podjął
zwykłym już głosem - nie mamy nawet ćwiczonych do walki psów! Te bodaj przydałyby się
tu najbardziej. Jeden tęgi pies z Kanarów stanie przeciw dziesiątce Indiosów.
- Nie mamy koni ni psów - powtórzył jak echo Mendez - nie możemy atakować,
możemy się tylko bronić. A i to jak się zdarzy.
Kolumb opadł ciężko na fotel.
- Więc?
- Musimy poznać ich zamiary. Może uda się udobruchać Kibiana.
- W jaki sposób?
- Zwyczajnie. Pójdę do jego wsi.
- Znowu sam?
- Nie. Tym razem wezmę ze sobą Escobara. We dwóch zawsze razniej.
- Ledwo cudem ocalałeś, już chcesz znowu wkładać głowę pod topór?
Mendez lekko wzruszył ramionami.
- Jeśli komu śmierć pisana, to się przed nią nie ukryje. Ani w chacie, ani na okręcie,
ani nigdzie. Wolę wyruszyć do wsi Kibiana niż siedzieć tu bezczynnie i czekać nie wiadomo
na co. Zezwólcie pójść.
- Zginiesz.
- Nie. Wierzę, że nie spotka mnie nic złego.
- Cóż wiara kruszy najpotężniejsze mury, ale to, co zamierzasz, jest czystym
szaleństwem.
Mendez pomyślał, że wierzy również i we własną przemyślność, nie powiedział
jednak tego.
- Pójdziemy jako posłowie. Posłów nie biją.
- Tu jednak inne mogą panować zwyczaje.
- Nie tylko tu - wpadł mu w słowo Mendez - iw chrześcijańskim świecie zdarza się
nieraz, że posła ćwiartują albo wystawiają jego głowę na tyce przed miejską bramą. Będzie
jak Bóg da. Postaram się zresztą nie rozdrażniać Indiosów. Niech wasza miłość ufa, że
sposobnych pomysłów mi nie zbraknie.
- O tym nie musisz mnie zapewniać - roześmiał się cicho Kolumb.
- Myślę - odpowiedział śmiechem Mendez - że uncja przemyślności niekiedy
przeważy całe kwintale męstwa. Rozdam podarki, zapewnię Indiosów o naszej życzliwości,
oznajmię, że ci, którzy uczynili im krzywdę; zostaną przez waszą miłość przykładnie ukarani.
Nie sprawdzą przecież.
Kolumb zamyślił się. Pomysł Mendeza wydał mu się nagle dorzeczny.
- Masz nadzieję, że dopuszczą was do samego Kibiana?
- Rzecz jasna, że tak. Ale jeśli nawet nie dojdzie do tej rozmowy, zdołamy się
zorientować w sytuacji. Zobaczymy, czy nadal czynią przygotowania wojenne, czy gromadzą
wojowników. Będziemy wiedzieli, czego się trzymać.
Kolumb jeszcze się wahał. Bał się, że wyrażenie zgody będzie równoznaczne z
posłaniem najwierniejszego sługi na niechybną śmierć. Mendez jednak nie ustępował. W
końcu admirał podniósł się z fotela.
- Chylę czoło przed twoją determinacją rycerską.
- Idę jako poseł, a nie jako rycerz - sprostował skromnie Mendez.
*
Escobar przechadzał się niecierpliwie po pokładzie.
- Dał zezwolenie? - przypadł ku Mendezowi, nim ten zdążył zamknąć za sobą drzwi
toldilli.
- Dał, choć niełatwo to przyszło.
Wzięli się razno do przygotowań. Wyczyszczone tartą cegłą półpancerze i hełmy
połyskiwały niczym szczere złoto.
- Ale z nas galanty! - Escobar ukłonił się z przesadną gracją - jakbyśmy szli w zaloty
na książęcy dwór.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]