[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nikim się nie umawiał, od świtu do nocy przesiadywał w
czterech ścianach.
- Dzisiaj mamy wielki dzień - oznajmił Joe, stawiając
przed nim kawę. - O której masz wizytę?
76
S
R
WymknÄ™ siÄ™ w porze lunchu. A ile jeszcze trzeba cze-
kać?
- Będzie wiadomo jakoś w połowie przyszłego ty-
godnia.
- No a potem ruszamy na miasto? Zgadza siÄ™?
- Zgadza - przytaknÄ…Å‚ Charlie bez entuzjazmu.
Joe przyglądał mu się ze zmarszczonym czołem.
Martwił się o przyjaciela. Roczny celibat zmienił go w
pustelnika i pracoholika; dzisiaj też siedzi w pracy, cho-
ciaż jeszcze nie ma siódmej.
- Czyli w połowie przyszłego tygodnia balujemy.
- Jasne - odparł Charlie przygaszonym tonem. Joe
pokręcił głową i zaśmiał się.
- Nie martw siÄ™, stary. Znajdziemy ci kogoÅ› i zapo-
mnisz o tym koszmarze. Zaczniesz normalnie żyć. Jak
gdyby tamto nigdy się nie wydarzyło.
O nie, pomyślał. Jedno było pewne: nigdy nie zdoła
zapomnieć tamtego dnia.
- Chyba już nie pamiętam, jak się podrywa kobiety -
westchnÄ…Å‚ Charlie.
- Ty? - Joe roześmiał się. - Niemożliwe. One lecą na-
wet na żonatych. Musisz się tylko zrelaksować, a reszta
przyjdzie sama.
Jeszcze kilka tygodni wcześniej nie mógł się doczekać
dnia, kiedy będzie mógł wyrzucić z siebie całe nagroma-
dzone napięcie, dzisiaj jednak wcale nie wydawało mu się
to takie ważne. Nie nęciła go perspektywa poderwania
nieznajomej i zabrania jej do domu. Jedyna kobieta, która
go interesuje, siedzi w tej chwili w pokoju socjalnym nad
stertą papierów. Upił łyk kawy.
Stało się: jest zauroczony doktor Carrie Douglas.
77
S
R
Carrie przyjechała do ośrodka o siódmej z minutami.
Chciała jak najszybciej skończyć audyt. Wsunęła klucz
do zamka we frontowych drzwiach i stwierdziła, że są
otwarte. Pacjentów jeszcze nie było, lecz z gabinetu
Charliego dobiegał szmer głosów.
- Cześć! - zawołała, uśmiechając się do Joego, Char-
liego zaś powitała skinieniem głowy.
Zaledwie wzięła się do pracy, do pokoju zajrzał Char-
lie.
- Jak się ma Dana? - spytał, robiąc sobie drugą kawę.
- Zwietnie.
- W weekend będzie można zdjąć szwy.
- Wiem, Charlie. Trochę jeszcze ze studiów pamiętam
- odparła chłodno, nie podnosząc na niego wzroku.
Posłał jej zdziwione spojrzenie.
- Jeśli chcesz, to przywiez ją tutaj... - zaczął.
- Ja rozumiem, że uważasz mnie za marną lekarkę, ale
tyle jeszcze potrafię sama zrobić. To raptem kilka
szwów.
- Nie wątpię, że potrafisz. - Wzruszył ramionami. -
Ale i tak tu będę, a pomyślałem, że Danie byłoby miło.
Mogłaby sobie potańczyć.
- Pracujesz w weekend?
PrzytaknÄ…Å‚ milczÄ…co.
- Czekaj, niech sobie to wszystko uporzÄ…dkujÄ™. Nie
dość, że jesteś tu od świtu do nocy, to w weekendy też?
Charlie, przykro mi to mówić, ale powinieneś zacząć
bardziej myśleć o swoim życiu prywatnym.
- Jakbym słyszał Joego.
- Bo to rozsądny facet. Od razu go polubiłam, teraz
już wiem czemu.
78
S
R
Trochę się rozchmurzył.
- Pozwolisz mi zdjąć Danie te szwy, czy nie?
Jej spojrzenie dawało do zrozumienia, że nie jest za-
chwycona tym, że ktoś odrywa ją od pracy.
- Nie pozwolę. Słuchaj, jestem ci bardzo wdzięczna
za to, co zrobiłeś, ale to nie jest miejsce dla małego
dziecka.
Zcisnęło mu się w żołądku; zupełnie jak gdyby słyszał
VeronicÄ™.
- Ale było dobre, kiedy to małe dziecko miało wy-
padek?
W jego głosie brzmiała stalowa nuta, oczy stały się
zimne jak lód.
- Przepraszam. - Zdjęła okulary. - Nie chciałam cię do-
tknąć. Ale musisz przyznać, że mam rację. To nie pałac
Buckingham. Dana ma cztery lata. Może jestem nadopie-
kuńcza, ale chcę chronić ją przed ciemnymi stronami ży-
cia, dopóki będę w stanie.
- Oczywiście, masz rację. Nie będę dłużej przeszkadzał
ci w pracy.
Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi. Nie mogła się
doczekać końca tego zlecenia.
Siedział w fotelu, podczas gdy energiczna pielęg-
niarka o błyszczących oczach i skromnej fryzurze po-
bierała mu krew.
- Ostatni raz, skarbeńku? - zapytała.
- Ostatni, Liz.
- Wreszcie będziesz mógł wrócić do normalnego życia,
co, skarbeńku?
Charlie kiwnął głową, patrząc, jak krew trafia do
fiolki. Jest zainfekowana zabójczym wirusem, czy nie?
79
S
R
Liz zdjęła opaskę uciskową i przyłożyła gazik do miej-
sca wkłucia.
- Zegnij rękę - poinstruowała. - Jeszcze kilka dni,
Charlie.
Wytrzymał trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Więcej, jeśli
liczyć te wszystkie dni, zanim jego małżeństwo ostatecz-
nie się rozpadło. Nagle chwycił Liz za ramiona i cmoknął
jÄ… w policzek.
-Nie, Liz. Zaczynam od dzisiaj. Od teraz, zaraz!
Pocałował ją w drugi policzek i wybiegł z kliniki.
Przez rok użalał się nad sobą, zawiesił na kołku wszyst-
kie plany, bo a nuż się okaże, że jest nosicielem wirusa
HIV. A nawet jeśli ma HIV, to co? Przecież nie rzuci
pracy, nie położy się w łóżku, żeby czekać na śmierć.
Wkrótce znalazł się przed ośrodkiem. Budynek był
stary i zniszczony, lecz Charlie dopiero teraz zdał sobie
sprawę, jak posępne wrażenie robi to miejsce. Prawdę
mówiąc, nawet gdyby wcześniej zauważył, że ośrodek aż
prosi siÄ™ o remont, to na takie luksusy jak farba i tak nie
starczyłoby pieniędzy. Miał jednak nadzieję, że to się
wkrótce zmieni.
Wszedł do środka, nie odpowiadając na wesołe po-
witanie Angeli, i udał się prosto do gabinetu. Odszukał
plany rozbudowy ośrodka i zdecydowany ruszył w stronę
pokoju socjalnego. Otworzył drzwi na oścież i wpatrzył
siÄ™ w przestraszonÄ… Carrie.
- Charlie...?
- Chcę ci coś pokazać - oznajmił, pochodząc z dużym
rulonem papieru.
- Jestem trochę zajęta... - odparła, zerkając na opat-
runek na jego przedramieniu.
80
S
R
Bada siÄ™? Oddaje krew?
- Och, na to na pewno znajdziesz czas. Rozłożył ru-
lon na stole.
- Budujesz dom? Charlie roześmiał się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]