[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nadejdzie burza. - By nie patrzeć jej w oczy, obserwował swoją lewą dłoń, wędrującą powoli
po unoszących się i opadających piersiach Violetty. - To jest ten ucisk w uszach, to
oczekiwanie na grzmot.
- Grzmot, co?
- Cicho, cicho.
- Co w Wigilię, to przez cały rok...
- Cicho.
- Ty przecież zawsze byłeś szalony.
A potem już nic nie powiedziała, bo nie lubiła słów; jej skłonność do
ponadnormalnego rozwijania w sobie emocji czasami objawiała się katatonicznym spokojem
na zewnątrz.
W miłości cielesnej był Trudny zaskakująco mało egoistyczny: nierzadko przyjemność
większą od własnego zadowolenia sprawiała mu świadomość rozkoszy ofiarowywanej
kobiecie. Ponieważ był tym, kim był - sam sobie tłumaczył to dominacją innej swej wady:
żądzy władzy -oto bowiem dzierżył wszak ponad tą kobietą władzę ustępującą jedynie władzy
strachu i cierpienia. Bywały takie wieczory, gdy dostrzegał w lustrze tylko despotę i nikogo
innego. Widział wówczas w swym spojrzeniu ową żądzę tak wyraźnie, jak widzi się ból i
rozpacz.
Ujrzawszy Standartenfuhrera SS Petera von Faulnisa, Jan Herman Trudny natychmiast
zrozumiał, iż spotkał w nim swego duchowego bliźniaka.
- Herr Trudny.
- Herr Standartenfuhrer.
Mieli własny stolik w zwierciadlanej sali Royalu; von Faulnis czekał przy nim na
Trudnego. Kiedy tak Trudny szedł przez salę, zaledwie w jednej trzeciej zapełnioną
hotelowymi gośćmi oraz gośćmi gości, gładko ogolony, gładko zaczesany, arogancko
wyprostowany i arogancko ponury, wciśnięty w swój najlepszy, bo najnowszy, ciemny
garnitur - naprawdę czuł na sobie te wszystkie ich spojrzenia, niczym dotyk wilgotnych
palców starego człowieka; macały mu twarz, naciskały na potylicę. Szedł za kelnerem, na
żadne nie odpowiadał. To oczywiste, że brano go za Niemca; jednakże i tak stanowił jeden z
nielicznych wyjątków od obowiązującej męską część klienteli reguły munduru. Ale umiał to
znosić, miał wprawę. Standartenfuhrer wstał na jego widok. Ukłonili się sobie. Kelner
podsunął Trudnemu krzesło. Siadając, wymienili ponad stolikiem obleczonym śnieżnobiałym
obrusem suche ćwierćuśmiechy.
- Cieszę się, że przyjął pan moje zaproszenie. - Ja też.
Był o kilka lat młodszy od Jana Hermana, a przynajmniej na takiego wyglądał. Nie
różnili się wzrostem, lecz von Faulnis był znacznie szczuplejszy, a ponadto był blondynem o
suchej, kościstej twarzy obdarzonej bardzo ostrymi rysami i nie nosił wąsów - podczas gdy
twarz Trudnego zdradzała azjatyckie pochodzenie niektórych jego przodków. I o ile o Polaku
nie dałoby się powiedzieć, że jest otyły, o tyle o Niemcu każdy by rzekł, iż to człowiek po
prostu chudy. Jakiekolwiek fizyczne ich powinowactwo nie wchodziło w grę.
Kelner przyjął zamówienia i zniknął. Trudny nalał sobie do literatki wody mineralnej.
Von Faulnis położył dłonie na blacie, charakterystycznym gestem opierając symetrycznie
nadgarstki o jego krawędź; Janowi Hermanowi skojarzyło się to z modlitewnym skupieniem
chirurga przed skomplikowaną operacją.
- Herr Trudny - zaczął esesman, mierząc interlokutora jasnym wzrokiem spod lekko
pochylonego wysokiego czoła. - Ja nie jestem tym, za kogo mnie pan bierze.
Trudny uniósł brwi. Von Faulnis skrzywił się lekceważąco. - Zapewne już panu
powiedzieli. Ważniak z Berlina. Ma plecy. Ciemne, ciemne sprawy. Ahnenerbe.
- Co proszę? Dziedzictwo przodków...? Standartenfuhrer dla zaznaczenia cudzysłowu
uniósł pusty kieliszek.
- Zbadać przestrzeń, ducha, dzieło i dziedzictwo północnej rasy indogermańskiej.
Trudny przestraszył się, że zostanie wciągnięty w dialektyczną dyskusję o ideologii
nazizmu.
- Obawiam się, że niestety... Von Faulnis zamachał ręką.
- Nie, nie, nie... To nieważne, niech pan się nie przejmuje sloganami, to tylko farba.
Nie zamierzam o poranku świątecznego dnia zanudzić pana na śmierć.
Dobrze wiedzieć, sarknął w duchu Jan Herman, opróżniając literatkę.
- W takim razie...
- Chwilę. Nie tak szybko. Najpierw ja powiem parę słów, potem pan. - Esesman na
powrót ułożył swe dłonie na stole. - Słyszał pan o astrologu Fiihrera? Na pewno; każdy
słyszał. No i co pan myśli? Że Fuhrer wariat, prawda? Proszę nie zaprzeczać, to naturalne.
Sam zresztą tak myślę. Darujmy sobie teatr. Ale dlaczego wspominam o tym astrologu? Otóż
jest to bodaj najbardziej rzucający się w oczy dowód na religijną wręcz wiarę Wodza w
istnienie i realną potęgę sił nadprzyrodzonych. Nie jedyny bynajmniej; spójrz pan na
Hakenkreuz, co to niby jest, jeśli nie symbol magiczny, gammadion? On wierzy w magię,
wierzy w wielopoziomowość i wzajemne przenikanie się światów widzialnego i
niewidzialnego, wierzy w...
- W noc - mruknął Trudny.
Von Faulnis cmoknął, przytakując.
- Otóż to. Dobrze pan to ujął. Ładny skrót myślowy. Poetycki. Skąd to, z Baudelaire'a?
- Może. Nie wiem, nie pamiętam.
- Ma pan rację, Adolf Hitler wierzy w noc. Ale nie oszukujmy się, nie jest to nic
innego, jak właśnie wiara, ślepa, pusta i bezmyślna. Jemu trzeba kuglarskich sztuczek,
ciemnych słów, wielkich idei w atmosferze gotyku. Nie dla niego matematyka. Pan nie czytał
Mein Kampf, nie mylę się? Nie czytał jej nikt, kto nie musiał. Lecz poznałby pan przynajmniej
powierzchnię umysłu Wodza. To niewydarzony grafoman, który dorwał się do dowodzenia
armiami. Miałem okazję wielokrotnie z nim rozmawiać, więc wiem. On nawet nie myśli jak
normalny człowiek. Ale, jak mówią, pokrętne są sposoby, w jakie ujawnia się Boża wola. Nie
raz już z błędnych przesłanek wyciągnięto słuszne wnioski. Taka też jest geneza mojej grupy.
Nie mówię w tym momencie o Ahnenerbe, bo to jedynie przykrywka; sam Himmler przecie to
po prostu niespełniony mason, gnostyk, kabalista, jakiś mistyczny różokrzyżowiec. Mówię o
kilkudziesięciu młodych, inteligentnych ludziach, obdarzonych wolą i sceptycyzmem na tyle
[ Pobierz całość w formacie PDF ]