[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Z przyjemnością - odrzekła, jednak zauważyła, że ojciec Zaka nie poparł zaproszenia
ani nie wyglądał na szczególnie ucieszonego tym faktem. - A wy, chłopcy, zawsze będziecie
tu mile widziani jako publiczność. Popracuj nad swoją solówką, Kim.
- Oczywiście, panno Davis. Dziękuję.
- Miło mi było pana poznać, panie Taylor. Gdy coś mamrotał w odpowiedzi, Nell
wskoczyła z powrotem na scenę, aby pozbierać nuty.
Szkoda wielka, myślała, że ojciec nie jest równie czarujący i towarzyski jak jego
synowie.
ROZDZIAA DRUGI
Nie ma chyba niczego przyjemniejszego od jazdy samochodem po wiejskiej drodze w
ciepłe jesienne popołudnie. Nell przypomniała sobie swoje nowojorskie wolne soboty.
Niewielkie zakupy - przypuszczała, że jeśli za czymś będzie tęsknić, to właśnie za zakupami
na Manhattanie - może jakiś spacer po parku. %7ładnego joggingu. Po co miała biegać, jeśli
spacerem i tak doszła w to samo miejsce.
A jazda autem była jeszcze lepsza. Dotąd nie zdawała sobie sprawy, że przyjemnie jest
nie tylko mieć samochód, ale i pędzić nim po pustej szosie za miastem przy opuszczonych
szybach i muzyce z radia.
Liście zaczęły się już zmieniać, bo był koniec września. Barwne plamy wypierały
zieleń. Na drodze, w którą skręciła wiedziona jakimś impulsem, nad asfaltem pochylały się
ogromne drzewa, tworząc wspaniałą cienistą kopułę. Plamki światła błyskały i migotały, gdy
jechała zygzakiem po wijących się niby wąż zakrętach.
Dopiero wtedy spojrzała przed siebie i stwierdziła, że to Mountain View Road.
Duży brązowy dom - przypomniała sobie słowa Zaka. Tu, dwie mile od miasta, nie
było wielu zabudowań, ale dostrzegła parę domów poprzez liście. Niektóre brązowe, inne
białe lub niebieskie. Kilka stało na dnie doliny, reszta na zboczu, gdzie miały wykopane w
ziemi dróżki dojazdowe.
Przyjemnie tu mieszkać, pomyślała. I wychowywać dzieci. Mac Taylor może i był
sztywnym milczkiem, ale z synami świetnie sobie radził.
Nell zdążyła się już dowiedzieć, że sam się nimi zajmuje. Poznanie rytmu życia
małego miasteczka zajęło jej niewiele czasu. Tu jakaś rozmowa, tam przypadkowe pytanie i
urosła z tego cała historia rodziny Taylorów.
Mac mieszkał w Waszyngtonie, od czasu kiedy jego rodzice przenieśli się stąd, gdy
był jeszcze nastolatkiem. Sześć lat temu wrócił sam z dwójką malutkich dzieci. Jego starsza
siostra kończyła college w Taylor's Grove, potem poślubiła miejscowego chłopaka i osiadła tu
dawno temu. To ona właśnie, jak wszyscy zgodnie twierdzili, namówiła go do powrotu, by
tutaj wychowywał synów po odejściu żony.
- Porzuciła takie maleństwa - opowiadała pani Hollis, spotkawszy Nell przy stoisku z
pieczywem w supermarkecie. - Wyniosła się bez słowa i od tej pory się nie odezwała. A
młody Mac Taylor dotąd jest dla nich jednocześnie i ojcem, i matką.
Może, pomyślała cynicznie Nell, gdyby od czasu do czasu rozmawiał ze swoją żoną,
toby została. Jednak dla matki, która opuszcza niemowlęta i więcej się nimi nie interesuje, nie
znalazła żadnego usprawiedliwienia. Niezależnie od tego, jakim mężem okazał się Mac,
dzieci nie zasługiwały na taki los.
Myślała o nich teraz, tak zabawnie podobnych do siebie jak lustrzane odbicia. Zawsze
przepadała za dziećmi, a te blizniaki to była podwójna przyjemność. Bardzo cieszyła ją ich
obecność na widowni podczas prób chóru, odbywających się raz lub dwa razy w tygodniu.
Zek pokazał jej nawet swoje pierwsze dyktando - z wielką srebrną gwiazdą. Gdyby nie
przepuścił jednego słowa, jak twierdził, otrzymałby złotą.
Nie mogła też nie zauważyć nieśmiałych spojrzeń, którymi obdarzał ją Zak, czy
szybkich uśmiechów, zanim zaczerwieniony opuszczał oczy. Miło jej było na myśl, że jest
obiektem jego pierwszych dziecięcych uczuć.
Odetchnęła z zadowoleniem, gdy samochód wyjechał nagle spod baldachimu drzew
na pełne słońce. Ujrzała tu wreszcie owe wznoszące się na tle błękitu nieba góry, od których
ta droga wzięła nazwę. Szosa wiła się zygzakiem, a one stały niewzruszone, ciemne, odległe i
majestatyczne.
Drogę z obu stron okalały pagórkowate wzniesienia ze sterczącymi gdzieniegdzie
skałami. Nell zwolniła na widok domu stojącego na grzbiecie wzgórza. Brązowy.
Prawdopodobnie z cedru - pomyślała. Z kamienną podmurówką i z czymś, co przypominało
szklaną taflę, a okazało się tarasem na pierwszym piętrze, ocienionym drzewami. Na jednym
z nich wisiała huśtawka.
Ciekawa była, czy to rzeczywiście posiadłość Taylorów. Miała nadzieję, że jej nowi
mali przyjaciele mieszkają właśnie w takim solidnym, dobrze rozplanowanym domu. Właśnie
minęła skrzynkę na listy umieszczoną obok szosy na skraju podłużnej doliny.
Przeczytała napis na skrzynce: M. Taylor i synowie.
Uśmiechnęła się na ten widok. Zadowolona wcisnęła pedał gazu i bardzo się zdziwiła,
gdy autem szarpnęło, a silnik zaczął się krztusić.
- Co u licha? - mruknęła, po czym zwolniła pedał i przycisnęła ponownie. Tym razem
samochodem zatrzęsło i stanął na amen. - A niech to!
Lekko zaniepokojona zaczęła przekręcać kluczykiem w stacyjce i przypadkiem
spojrzała na tablicę. Lampka wskazująca poziom benzyny świeciła jasną czerwienią.
- Ale z ciebie kretynka - głośno powiedziała sama do siebie. - Kompletna kretynka.
Powinnaś zatankować przed wyjazdem z miasta.
Oparła się o siedzenie i westchnęła. Naprawdę zamierzała zatankować. Już wczoraj
miała to zrobić zaraz po lekcjach.
Teraz zaś stała cztery, może pięć kilometrów za miastem bez kropli paliwa.
Zdmuchnęła włosy spadające jej na czoło i popatrzyła na dom Taylorów. Na oko kilometr lub
dwa spaceru. Co jednak było lepsze niż pięć kilometrów. Ostatecznie została tam zaproszona.
Schowała kluczyki, wysiadła z samochodu i ruszyła dróżką w górę. Gdzieś w połowie
zbocza spostrzegli ją chłopcy. Popędzili w dół skalistą ścieżką z taką szybkością, że serce
zamierało jej ze strachu. A z tyłu za nimi biegł wielki żółty pies. Zwinni jak młode kozice
stanęli przed nią.
- Panna Davis! Cześć, panno Davis! Przyszła pani nas odwiedzić?
- Tak jakby. - Ze śmiechem pochyliła się, by ich przytulić i poczuła delikatny zapach
czekolady. Zanim cokolwiek zdążyła na ten temat powiedzieć, pies uznał, że pora przystąpić
do działania. Był na tyle grzeczny, że położył jej swe wielkie łapy na udach, a nie na
ramionach.
Zak wstrzymał powietrze, lecz zaraz odetchnął z ulgą, bo Nell zachichotała i pochyliła
się, głaszcząc Zarka po głowie i grzbiecie.
- Jestem duży, prawda? Duży i piękny. Zark nie miał nic przeciwko tym pieszczotom.
Nell wychwyciła szybką wymianę spojrzeń między braćmi. Coś ich obu ucieszyło i
poruszyło.
- Lubi pani psy? - zapytał Zek.
- Jasne. Może teraz sobie wezmę jakiegoś. W Nowym Jorku nie miałabym serca
więzić go w mieszkaniu. - Tylko się roześmiała, gdy Zark usiadł i wyciągnął łapę. - Już za
pózno na formalności, kochasiu - powiedziała do niego, lecz uścisnęła ją mimo wszystko. -
Wyjechałam sobie za miasto i akurat na skraju waszej doliny skończyła mi się benzyna. Czy
to nie zabawne?
Twarz Zaka cała rozpłynęła się w uśmiechu. Lubi psy. Stanęła akurat koło ich domu.
Był przekonany, że to coś więcej niż czary.
- Tata to załatwi. On wszystko potrafi. - Teraz już pewien, że Nell nie odejdzie, wziął
ją za rękę. Zek, nie chcąc być gorszy, chwycił drugą.
- Tata jest w warsztacie, robi krzywe krzesło.
- Na biegunach? - zapytała Nell.
- Nieee... Krzywe krzesło. Możemy pójść zobaczyć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]