[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nawet bym nie wiedziała, że je znalazłam. - Uśmiechnęła się smutno. - Jestem dzieckiem miasta,
niewielkiego, ale zawsze. Jedzenie kupowało się w sklepie. Rodzice pracowali przy
oprogramowaniu, reszta mieszkańców przy telekonferencjach czy innym projektowaniu, tak że w
okolicy nie było żadnych fabryk, żadnego zanieczyszczania środowiska. To było małe miasteczko,
ładnie wkomponowane w otoczenie, z dużą ilością zieleni... i beznadziejnie nudne.
Mgła nad wodą unosiła się od dłuższej chwili i dało się zauważyć zarysy drugiego brzegu.
Przypatrzyłem się mu uważniej i spytałem:
- Takie jak to?
ROZDZIAA 6
- Jak co? - Aż ją poderwało.
Spokojnie pokazałem co, bo zaczęła się rozglądać wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba.
- Wszystkie są takie same - wymamrotała, osłaniając oczy dłonią. - Muszą je chyba taśmowo
produkować... składać, kleić i pakować. Potem wystarczy umieścić, gdzie się chce, rozłożyć,
podłączyć prąd i działa. Takie coś nazywa się Hometown. Ledwie skończyłam szkołę - a na uszach
stanęłam, żeby być pierwsza - wyjechałam na studia i nigdy nie wróciłam. Zmora mojego
dzieciństwa...
- Chcesz sobie to obejrzeć? - Nie!
- Może być zabawnie. A poza tym powinno tam być jedzenie... No, chyba że tak się uparłaś na
wieprzowinę, że zatłuczesz dzika gołymi rękoma.
- Już dobrze, dobrze. Rozejrzymy się razem. - Westchnęła z rezygnacją.
Jezioro nie było aż takie duże, spacer więc nie należał do super męczących. Jednak im bliżej
byliśmy zabudowań, tym Sybil stawała się cichsza. W końcu zamilkła zupełnie, a po dalszych
dziesięciu krokach oznajmiła stanowczo:
- Nie!
I stanęła.
- O co chodzi?
- Nie chcę tam iść. Nienawidzę swego dzieciństwa i nie chcę oglądać tego upiorstwa. Mówiłam
ci, że wszystkie wyglądają tak samo, jakby je produkowano w jednej fabryce.
- A kto normalny lubi swoje dzieciństwo? - zdumiałem się. - Jak nie chcesz, to nie idz, ja tam idę
poszukać McSwine: zawsze mieli spożywcze hamburgery.
Wśród wyraznie już widocznych budynków nic się nie poruszało, co dziwniejsze, z miasteczka
wychodziła tylko jedna droga i kończyła się niczym ucięta, w trawie, niedaleko nas. Przy niej stała
jakaś tablica, ale napis był zbyt mały, by można go było odczytać z tej odległości. Podeszliśmy bliżej.
Niespodziewanie Sybil zacisnęła kurczowo powieki i zażądała:
- Przeczytaj!
- Przeczytałem. - I co?
- Nic, zbieg okoliczności...
- Sam w to nie wierzysz! - Otworzyła oczy. - Co tam pisze?
- No więc tak: na białym tle czerwonymi wołami stoi: "Witamy w Hometown". Zadowolona?
- Słuchaj, czy myśmy zwariowali, czy ta planeta?
- Ani to, ani to. - Siadłem i urwałem zdzbło trawy. - Coś tu się dzieje, to fakt, ale na pewno nie jest
to epidemia szaleństwa. Należy się dowiedzieć, co jest grane.
- Niechybnie nam się uda, jak będziemy siedzieć na tyłkach i gryzć trawę? - Widać było, że jest
zła, to i tak lepiej, niż miałaby być przestraszona czy przybita.
Uśmiechnąłem się zadowolony i odparłem:
- To się nazywa eksperyment: trawa jest prawdziwa, właśnie to sprawdziłem. Teraz będzie część
druga, czyli podział zadań: ty posiedzisz, gryzć niczego nie musisz, a ja obejrzę miasteczko. Siadaj!
Posłuchała.
Czy dzięki sile mojej osobowości - o sile logiki nie wspominając - czy dlatego, że była zmęczona,
tego wolałem nie dociekać. Pozbierałem się z pewnym trudem i ruszyłem do Hometown.
Odkrycie, a raczej upewnienie się w podejrzeniach zajęło mi mniej niż kwadrans. Wróciłem,
siadłem ciężko i zająłem się żuciem kolejnego zdzbła.
- Dziwne - przyznałem zamyślony. - Bardzo dziwne...
- Zacznij mówić jak człowiek! Albo mnie zaraz szlag trafi, albo postaram się, żeby ciebie trafił -
za złośliwość! Mów!
- Co?... A, przepraszam. Tak tylko wszystko ustawiałem na miejscu... Miasto jest puste, nie ma
ludzi, zwierząt, gówniarzy. Nic żywego. Poza tym jest jedną bryłą i najwyrazniej tak zostało
zrobione: klamka jest częścią drzwi, więc nie da się jej nacisnąć, a drzwi z kolei są częścią ściany,
dlatego nie mają prawa się otworzyć. Okna zresztą też. Jak się przez nie patrzy, nic nie widać, oprócz
tylnej strony szyby. Na dodatek nic nie jest kompletne czy skończone: to bardziej idea Hometown niż
samo miasteczko.
- Chyba w ogóle nie wiem, o czym mówisz... - jęknęła. - Może to jednak myśmy powariowali?...
Albo ja?
- Nie zwariowałaś i ja też nie. A co do zrozumienia, to sam nie wszystko chwytam, bo zbyt dużo
jest tu dziwnych zjawisk. Zmaterializowaliśmy się czy coś takiego w jaskini przy wulkanie. Nie było
nic poza skałami. Aha, słońce tak samo obrzydliwie rozdęte. Potem poszliśmy się rozejrzeć i
trafiliśmy na trawę, las i świnie, jakie pamiętam z mojej młodości.
- A potem na Hometown z mojej.
- I to właśnie jest ważne. Slakey wiedział, gdzie nas wysyła, więc musiał tu być, i bez dwóch zdań
uważa, że to jest Piekło. Wyraznie na to wskazywały jego komentarze pod moim adresem, dopóki
ktoś nie zgasił mi światła... Miejsce, w którym się ocknęliśmy, faktycznie przypomina Piekło i to
przynajmniej z jednym ruchomym diabełkiem. Pytanie: dlatego że takie jest, a Slakey dorobił mu
ideologię, czy dlatego że dostosowało się do jego wyobrażeń Piekła. Wiem, to brzmi niedorzecznie,
ale załóżmy, że istnieje coś, nazwijmy to inteligencją planetarną czy jakoś inaczej. Załóżmy, że jest
taka planeta, gdzie widzi się, co się chce, ponieważ kształtuje ona fragmenty swej powierzchni
zgodnie z oczekiwaniami istot, które na nią przybywają. Slakey był pierwszy i skojarzyło mu się
Piekło. Może z powodu tego rozdętego słońca, może szukał Piekła, w tej chwili to nieistotne. Ważne
jest, że im bardziej upewniał się, że to jest Piekło, tym bardziej piekielna stawała się okolica. To ma
sens!
- Wcale nie ma! To najbardziej zwariowana i kulawa teoria, jaką w życiu słyszałam!
- Co do tego mogę się zgodzić bez zastrzeżeń, jest tylko jeden drobiazg: jesteśmy tu i widzieliśmy
to, o czym mówię.
- Jego Piekło?
- Właśnie. Tyle że jedynie na początku. Nie podobało nam się i poszliśmy zwiedzać. Pamiętam, że
przyszło mi do głowy, że ta okolica jest całkowicie odmienna od tej, w której się wychowywałem. ..
Jeśli ta inteligencja, o której mówię, ma zdolności empatyczne albo jeszcze lepiej jest biernym
telepatą, to reszta jest logiczną konsekwencją moich myśli. A powinna być, bo jakoś musi odbierać
bodzce... cholera, chyba mnie wyobraznia poniosła!
- Ale nie na pewno... - sprzeciwiła się z namysłem. - Załóżmy, że masz rację: byłeś wściekły i to
zwiększyło siłę twoich myśli. Potem trafiliśmy na ich efekt, dzięki czemu mogliśmy się napić,
natomiast nadal pozostawaliśmy głodni. A raczej ja pozostałam i musiałam o tym przez cały czas
myśleć. %7łe myślałam, to fakt, a przy okazji pewnie przypomniały mi się smakołyki z dzieciństwa. No
a dzieciństwo to ta mieścina. Może i racja. I co zrobimy?
- Jedyną rozsądną rzecz: wrócimy w pobliże jaskni
- Dlaczego?
- Bo tam się pojawiliśmy i ewentualnie tamtędy możemy uciec Jeśli zjawi się Slakey, to w jaskini,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]