[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dlaczego jednak czuł się jak odmieniony? Czym różnił się ten dzień od innych?
Może tym, że był zakochany?
Ta nagła myśl zaskoczyła go. Na jego twarzy odmalowała się niepewność człowieka wkraczającego
w nie znany mu dotąd świat... świat, który miał ochotę poznać.
Nagle odwrócił się na pięcie i zasiadł za biurkiem. Za nim podążył służący ze szczotką do ubrań.
Opędzając się od niego, przygotował pióro i atrament, rozłożył papier i napisał krótki liścik.
Lady Pearson, zmieniłem zdanie. Proszę przyjąć akt własności swojego domu wraz z moimi
najlepszymi życzeniami.
Ferrington
Niecierpliwie przyłożył bibułę do kartki, aby wysuszyć atrament, kiedy jego wzrok padł na łóżko.
Wyobraził sobie Caroline Pearson leżącą nago na złotym brokatowym nakryciu, jej gęste
kasztanowe włosy rozsypane na poduszkach, kształtne ciało, białe, wspaniałe ... kuszące.
Cały zapłonął.
Zmiął papier w dłoni.
Głośnie stukanie wyrwało go z zadumy. Spojrzał na drzwi, potem na łóżko. Aóżko było puste, nie
tknięte nakrycie ułożone równo.
Usłyszał ponowne pukanie.
- Panie Ferrington? - spytał niepewnie Calleo.
Nie dowierzając swemu głosowi, skinął przyzwalająco głową. Lokaj ruszył do drzwi. James
rozwarł dłoń i spojrzał na zgnieciony papier.
- Sahib, powóz już czeka.
Ledwo słyszał głos Calleo. Przytknął kartkę do płomienia świecy stojącej na stole. ,Gruby papier
zbrązowiał i zaczął płonąć. Poczekał, aż płomień zacznie lizać jego palce. Dmuchnął i list
zamienił się w popiół.
- Nie chcę jechać powozem, Calleo. Powiedz, żeby osiodłano konia. Najchętniej Trojana. - Czarny
ognisty ogier był jego ulubionym wierzchowcem.
- Ależ sahib, pada deszcz. Przemoknie pan po drodze. James wytarł pobrudzone popiołem ręce.
- No i bardzo dobrze.
Przejażdżka w deszczu nie poprawiła mu humoru. Dojechał przemoczony, a mimo to, kiedy stawił
się o umówionej porze u Lavenhamów, prezentował się nadal świetnie. Lokaj zaanonsował go
uroczyście, niemal jak honorowego gościa. Pani domu przyjęła go w salonie z wyciągniętą ręką.
Drugą przyciskała do piersi swego spaniela, jednego z kilku.
Po raz pierwszy od chwili, gdy ją spotkał, kobieta wysiliła się na uśmiech.
- Tak się cieszę, że możemy pana dzisiaj gościć. Lena, chodz, przywitaj się z panem Ferringtonem.
Córka gospodarzy, urocza panna, mimo zimnej pogody ubrana w żółtą tiulową suknię, posłusznie
opuściła grupę młodych ludzi, by spełnić polecenie matki. Jasne loki zafalowały wraz z jej
ruchami. James w myślach porównywał ją z chińskimi lalkami swojej siostry, i z Caroline, która
miała o wiele więcej wdzięku i dojrzałego piękna. Natychmiast wyrzucił ostatnią myśl z głowy i
skłonił się dziewczynie.
- Miło mi znów pana widzieć, panie Ferrington - powiedziała sepleniąc. Ciarki przeszły mu po
krzyżu.
- Wygląda pani uroczo, lady Leno - skłamał gładko.
- Dziekuję - odpowiedziała półuśmiechem na jego komplement.
Po raz pierwszy w życiu James zupełnie nie wiedział, co mówić dalej ... ponieważ odkrył, że
zupełnie nie ma jej nic do powiedzenia. O czym, w takim razie, będą rozmawiać po ślubie?
Dotychczas się nad tym nie zastanawiał.
Lady Lavenham uratowała niezręczną sytuację.
- Leno, oprowadz pana i przedstaw innym gościom.
Na krótką chwilę w oczach dziewczyny pojawił się bunt.
W końcu jednak spojrzała na matkę i grzecznie kiwnęła głową.
- Dobrze, mamo. - "Dobrze" brzmiało zupełnie jak "dobsze". - Pozwoli pan ze mną?
James podążył za nią. Poza lordostwem Dimhurst, nie znał zbyt wielu osób znajdujących się w
salonie. Dimhurst widocznie przestał wściekać się z powodu nie dostarczonych rejestrów, bo
zapoznał Jamesa z kilkoma dżentelmenami, którzy wyrazili swoje zainteresowanie jego
zmaganiami z KompaniÄ… WschodnioindyjskÄ….
Lena posłusznie stała z boku, ale w ogóle nie zwracała na nich uwagi. Co więcej, cały czas
wykręcała głowę w kierunku grupy młodych mężczyzn stojących w kącie pokoju, których musiała
opuścić, by towarzyszyć Jamesowi. Wielu z nich było ubranych w mundury wojskowe.
Kolacja okazała się bardzo nudna. Nie kończąca się ilość dań, pogaduszki o niczym. Cały czas
walczył z chęcią zerknięcia na zegarek. Lena pogrążona była w ożywionej dyskusji z jednym z
młodych oficerów, a jej matka ignorowała go całkowicie.
Co gorsza, siedząca po jego prawej energiczna Węgierka wraz z upływem czasu i ilością wypitego
wina popadała w coraz bardziej romansowy nastrój. Właśnie kończyli danie rybne, gdy poczuł na
nodze czyjś dotyk. Zdał sobie sprawę, że to jej stopa.
Pochyliła się ku niemu, opierając rękę na jego udzie.
- Jakie mocne nogi - wyszeptała i głęboko zaczerpnęła powietrza, jak ogar czujący zapach
zbliżającej się zdobyczy.
- Czy słyszeliście państwo, co dzieje się z Freddiem Pearsonem? - usłyszał głos jakiegoś
mężczyzny, dobiegający z drugiej strony stołu.
Natychmiast zapomniał o Węgierce i jej ruchliwej ręce i spojrzał na łysawego młodego kapitana
Soane'a, siedzÄ…cego obok Leny.
- Freddiem Pearsonem? - spytała zażywna, atrakcyjna blondynka, którą przedstawiono mu jako
Elisabeth Andrews. - Czy to jakiÅ› krewny Caroline Pearson?
Serce podskoczyło mu do gardła.
- Tak - odparł z wystudiowaną nonszalancją. Chrząknął. - Wydaje mi się, że są krewnymi. Czy zna
jÄ… pani?
- Razem chodziłyśmy do szkoły panny Agathy. - Zarumieniła się uroczo. - Oczywiście, było to
dawno temu.
- No cóż, wydaje się, że Freddie stracił cały swój majątek - oznajmił kapitan Soane.
- Myślałem, że już dawno zgrał się do cna, przegrał wszystko w karty, wliczając w to nawet dom
swej szwagierki - powiedział lord Lavenham. - Z pomocą Ferringtona zresztą.
Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku Jamesa.
- To prawda - odrzekł Soane. - Freddie wybiera się do Ameryki, by zająć się tam farmerstwem. Co o
tym sÄ…dzicie?
- Uważam, że straci ostatnią koszulę - odparł hrabia. - To skończony głupiec.
Lady Lavenham zacisnęła usta; co upodobniło ją do wysuszonej brzoskwini.
- Pearsonowie nie wyróżniali się niczym szczególnym. Nic dziwnego, że Freddie przepuścił cały
majÄ…tek.
- A co z Caroline? - spytała lady Andrews. - Przecież prawdopodobnie od śmierci męża była na
utrzymaniu jego rodziny. Chyba matka Freddiego jeszcze żyje?
- Tak, Lucinda Pearson żyje. Pewnie ma swoje pieniądze.
- Lady Lavenham zwróciła się do mężczyzny siedzącego obok.
- Lucinda pochodzi z Nevins-Melfordów. To dobra rodzina.
- To prawda - wymamrotał jej sąsiad.
- Caroline nie ma chyba już żadnej rodziny - powiedziała lady Andrews. - Rodzice umarli wkrótce
po jej ślubie z Trumbullem, a nie miała rodzeństwa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]