[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dobrać słowa, żeby przekonać, tak myśleć, żeby ten drugi przyjął
plany& I ostatecznie, jak na chłopca nie mającego jeszcze nawet osiemnastu łat, za to marzącego, by
zostać dowódcą oddziału, potem szwadronów, a w końcu całego narodu
spisał się niezle!
Lecz, taki mądry przy Hajimenie, pozostał sobą, upartym Conanem, gdy w południe zebrali się na
naradę ludzie Balada. Nie było sposobu, by wybić mu z głowy zuchwały projekt. Conan uparł się jak
tępy muł i trwał przy swoim: on sam uwolni Isparanę.
Toteż pewnej nocy złodziej, zwinny i cichy jak kot, nie zauważony pokonał dwa mury, strzeżony
ogród i wśliznął się do pałacu& Nie minęła chwila i został jeńcem maga.
19
ZABIJ GO!
Pamiętał straszliwe tortury. Przypominał je sobie mgliście, jakby zadawano mu męki, gdy był pijany
lub oszołomiony jakimś silnym środkiem. Pamiętał, jak nogi przywiązano mu do dwóch wbitych w
ziemiÄ™ pali, za kostki i za kolana, mocno. Potem zwiÄ…zano mu nadgarstki mokrym rzemieniem,
okropnie ciasno, skóra krwawiła. Potem ktoś dzgnął go mieczem w krzyż, aż poleciał w przód niemal
na twarz lecz więzy na nogach trzymały. Przeciągnięto mu ręce pomiędzy nogami w tył, uwiązano
do nadgarstków linę, a drugi jej koniec do haka wbitego w ziemię. Jej naprężenie zmuszało go do
pochylenia, tym sposobem wystawił grzbiet na niezliczone razy batoga. Krew uderzała mu do głowy,
przed oczami miał czerwoną mgłę.
Nie mógł się wyprostować i nie mógł upaść do przodu, nie mógł nic mógł tylko cierpieć.
Knebel wrzynał się w usta, wokół knebla ciekła różowa piana śliny. Och, jakże nienawidził!
Tak poniżony, obolały nienawidził z niewyobrażalną siłą!
Pózniej krew w głowie szumiała, było jej coraz więcej. W końcu czerwona mgła
zawirowała mu przed oczami, zrobiło się ciemno. Stracił przytomność.
Ale teraz był przytomny. I przypominał sobie, jak bat ze świstem wznosił się w powietrze, tam
nieruchomiał na mgnienie jak skręcony wąż, po czym opadał niczym błyskawica, z trzaskiem tnąc w
poprzek gołe plecy. Przypominał sobie, jak walczył o oddech, bo uderzenie bicza pozbawiło go tchu.
Pot skapywał mu z twarzy, spod pach strumieniami spływał po ociekających krwią bokach. Bicz
odrywał się od pleców, zawisał w powietrzu i od nowa uderzał. Czarny jęzor darł skórę i kroił ją
bez litości. Pamiętał, że pierś naciągnięta niby na bębnie skóra tymi sznurami, które go wiązały do
pali i haka, wznosiła się ciężko, nozdrza mu drżały, chrapliwy oddech wyrywał się z ust tylko
oddech, gdy każda cząsteczka jego ciała mogłaby krzyczeć bez końca z bólu, potwornego bólu nie do
zniesienia. Jednak on znosił ten ból. Nie zadawali mu chyba nawet pytań, żadnych pytań, niczego nie
chcieli wiedzieć, po prostu bili go.
Pamiętał, że bicz świstał, ze świstem opadał. Wspomnienia były zamglone, zdawały mu się snem.
Czy mogły być snem? Zagryzł spuchnięte wargi. Zabolało. A więc nie śnił. Nie mógł
opanować drżenia ud, kołysał biodrami z boku na bok, mięśnie napinały się same, bez udziału jego
woli one wyrazniej niż on pamiętały ból, tę straszliwą powtarzającą się serię: uderzenie,
szarpnięcie, oczekiwanie, uderzenie, i znów, i znów, i znów& Ból rozpacz
wściekłość bezsilność& Wyjęli mu knebel i dali łyk wody, by zwilżył wyschnięte gardło, by
mogli słyszeć, jak krzyczy.
Zawiódł ich. Nie krzyknął. Na pewno. A& jeśli tak?
Smarowali go jakąś maścią.
Pamiętał coś jeszcze. Zasnął, i widział miecz, którego nie dzierżyła żadna ręka. Miecz ten wisiał w
powietrzu i nagle skierował ostrze w pierś jakiegoś wychudzonego, skatowanego młodzieńca i
przebił tę pierś na wylot, młody człowiek runął na wznak, miecz przygwozdził
go do twardego jak kamień klepiska, i przez chwilę kołysał się lekko, a wielki topaz świecił
na rękojeści żółtym światłem. Zdało mu się, że słyszał miękki cichy głos Zafry, mówiący
Zabij go a miecz zrozumiał i usłuchał& Czy to był sen? Mógł się założyć, że nie, że to Zafra
pokazał mu coś, by złamać stalową wolę Conana. Ale czy możliwe, by taka rzecz zdarzyła się
naprawdę? Nie. Znił& A jeśli nie& ?
Smagnięcia wiechciem pokrzyw przywracające mu świadomość, kiedy z bólu ją tracił, nie były taką
torturą jak swędzenie, skóra piekła, bąble paliły i szczypały, i dałby wszystko, żeby móc się
podrapać.
Batog klasnął o brzuch. Zostawił czarną pręgę. I jeszcze raz.
Powiedziano mu, że owinięty w świeżo odartą skórę krowy leżał na zewnątrz, w palącym słońcu. To
mu powiedziano. A on pamiętał żelazny hełm, który mu włożono na głowę i przywiązano tak, że
szorstki cienki rzemień wrzynał się w gardło dławiąc niemiłosiernie, aż ciekła krew. Ktoś walił w
hełm młotem i Conana ogarnął potworny zwierzęcy strach, że nie wytrzyma, że oszaleje, straci
zmysły, i jeśli nie umrze teraz, to i tak nigdy nie będzie już sobą, będzie bezrozumnym stworzeniem
wyrzuconym za mury, sępom na żer, wyjącym w nocy jak szakal.
Przetrwał.
Nie miał tylko pewności, czy nie szlochał pod tym hełmem z bólu, i z tego strachu.
Plątały mu się zdarzenia prawdziwe i zwidy jakieś, omamy. Część tego była na pewno sprawką
Zafry, ta maść, ten dziwny zapach jakiejś mgły to mogły być czary , łotrowskie środki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]