[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- No to trochę pomęczymy się z tym ogniskiem - rzucił.
- Może masz papier na podpałkę? - zapytałem z nadzieją.
Tomek pokręcił przecząco głową.
- Pewnie zapomniałeś też zapałek? - dodałem zirytowany.
Tym razem Tomek przytaknÄ…Å‚.
- Miałem nadzieję, że ty je masz - odpowiedział.
- Pewnie - mruknÄ…Å‚em grzebiÄ…c po kieszeniach.
Marny ze mnie traper, skoro idąc w góry nie wziąłem ze sobą pudełka zapałek w
wodoszczelnym opakowaniu. Te, które miałem ze sobą zamokły w czasie ulewy i wilgotne
leżały w mojej kieszeni. Tylko tytoń do fajki był suchy.
- Ty rób kanapki, a ja skombinuję ogień - zadecydował Tomek.
- Pójdziesz do wsi, poczekasz na uderzenie pioruna, a może są tu dzicy, którzy
krzesają ogień? - żartowałem.
- Wiesz, że to dobry pomysł - mruknął Tomek.
Zabrał mi trochę tytoniu i włożył do kieszeni spodni. Potem dołożył mech, trochę
suchych liści i kory oraz ptasi puch, który znalazł niedaleko. Chodził w kółko i mełł to
wszystko. Zniknął na parę minut i wrócił z kawałkiem bukowego drewna oraz grubą, ale nie
za długą gałązką sosnową.
Wyjął zza pasa swój nóż myśliwski i z buku wyciął coś w rodzaju łódeczki. W jej
środek wetknął gałąz i zaczął nią intensywnie obracać.
- Wracamy do epoki kamienia łupanego - komentowałem. - Nie uda ci się.
- Uda się - odpowiedział spocony Tomek.
Po dziesięciu minutach końcówka gałązki starła się na proszek, po kolejnych minutach
ujrzałem słaby dymek unoszący się z góry drewnianego proszku. Tomek pochylił się i
ostrożnie zaczął dmuchać dostarczając słabemu ogniowi tlenu. Z kieszeni wyjął papkę, którą
ostrożnie dosypywał, aż moim oczom ukazał się ogień, na razie maleńki żar.
- Ognisko! - rozkazał mi Tomek. - Ułóż ognisko!
Natychmiast zająłem się układaniem stosu drewna. Na samym dole ułożyłem ze
świerkowych gałązek domek, taki jaki dzieci robią z zapałek. Ponad nim ustawiłem średnie
gałęzie i wyżej grubsze.
- Coś na podpałkę! - dodał Tomek oceniając efekty mojej pracy.
Rozejrzałem się dookoła. Prowiant mieliśmy zapakowany w foliowe torby. Sięgnąłem
do kieszeni po scyzoryk i ostrożnie zdzierałem z pni brzozy kawałki białej kory. W dotyku
przypominała papier i - jak pamiętałem z wojska - paliła się równie dobrze jak gazety, a
nawet lepiej. Kora brzozowa chwyta ogień nawet wtedy, gdy jest wilgotna.
Tomek przełożył żar do gniazdka, jakie mu uwiłem. Po minucie przed nami płonęło
już prawdziwe ognisko.
Usiedliśmy zadowoleni. Nabiłem tytoń do fajki i sięgnąłem po płonącą gałązkę.
Uśmiechnąłem się przy tym do Tomka.
- Zupełnie jak w westernie - rzuciłem.
- Może chcesz zapałki? - Tomek wyjął dwa pudełka.
Zdębiałem. Jedno pudełko sztormowych zapałek było w ręcznie zgrzanym foliowym
woreczku, a w drugim zapałki były włożone do plastykowego opakowania po filmach.
Tomek zaśmiał się widząc moją minę. Potem zagrzał wodę na herbatę w harcerskiej
menażce. Do zmierzchu siedzieliśmy oparci o pnie drzew; zapatrzeni w krajobraz popijaliśmy
herbatę i zajadaliśmy kanapki z mięsem z puszek.
Na noc Tomek włożył do tlącego się ogniska końcówkę pieńka brzozy. W nocy
przesuwaliśmy go, aby podtrzymać ogień.
Rano obudził nas śpiew i pokrzykiwanie ptaków. Obaj leżeliśmy dłuższy czas
wpatrzeni w niebo. Wysoko, na błękitnym tle krążył orzeł krzykliwy, ptak zagrożony
wyginięciem, który ma swoje ostoje w okolicach Tarnicy. Drapieżnik zapędził się pewnie aż
tak bardzo na północ w poszukiwaniu łatwej zdobyczy w okolicach ludzkich siedzib. Wkrótce
orzeł szybujący wysoko zginął nam z oczu za drzewami. Gdy usiedliśmy na łące, poniżej nas
ujrzeliśmy stado saren i jednego samotnego jelenia.
- To są właśnie Bieszczady - szepnął Tomek.
Pół godziny spoglądaliśmy na żerujące stadko, które nieświadome naszej obecności
powoli zniknęło w lesie. Po śniadaniu i upewnieniu się, że ognisko zgasło ruszyliśmy z
powrotem na szlak.
Teraz wędrówka była już łatwiejsza. Po wyjściu z doliny Bereznicy minęliśmy
ośrodek, górę Grodzisko i doszliśmy do Zwierzynia. Ta wioska budzi się dopiero latem, gdy
zjeżdżają tu turyści. Za kościołem przeszliśmy przez wąski most na Sanie. Tuż za sporą
stodołą ponownie rozpoczęliśmy wspinaczkę, rym razem na Czulnię wysoką na 576 metrów.
Z jej szczytu zeszliśmy do asfaltowej drogi i szliśmy przez tereny upraw leśnych, do
bazaltowej skały o nazwie Leski Kamień.
Zawsze można tam spotkać grupki początkujących skałkowców, którzy doskonalą swe
umiejętności. Stąd już tylko godzina drogi dzieliła nas od Leska. W mieście poszliśmy na
lody w lodziarni Złoty Róg , gdzie gałki lodów nadal podawane są łyżką, a nie jak wszędzie,
maleńkimi gałkownicami.
- Pokażę ci fajne miejsce - powiedział Tomek.
Siedzieliśmy na skwerku, którego główne miejsce zajmował zdewastowany pomnik
ku czci Armii Czerwonej.
- To skałki nad Sanem - dodał po chwili.
Było około czternastej, więc mieliśmy bardzo dużo czasu. Zgodziłem się na
propozycję Tomka wiedząc, że czeka mnie jeszcze nocna podróż do Warszawy.
Po zjedzeniu lodów wyrzuciliśmy zbędne już puszki po sprayu i konserwach. Z
lżejszymi plecakami razno zeszliśmy koło leskiego zamku nad brzeg Sanu. Szliśmy ścieżką
wzdłuż brzegów rzeki do miejsca, gdzie szersza, piaskowa droga dochodziła do Sanu.
- Gdybyśmy poszli tamtędy, doszlibyśmy do owczarni i krótszą drogą na Czulnię -
Tomek wskazywał drogę. - My jednak pójdziemy w górę.
Spojrzałem przed siebie. Przed nami było strome zbocze porośnięte trawą. Po
kwadransie byliśmy na szczycie kilkunastometrowej skarpy. Tomek prowadził mnie krętą
ścieżyną.
- Spójrz tutaj! - pokazał mi palcem miejsce.
Przed moimi oczami otworzyła się przepaść. W dole była wapienna ściana, San, a za
nim szosa z Hoczewa do Leska. Położyłem się na brzuchu i patrzyłem na ściankę.
- Kiedyś tu przyjadę połazić dla zabawy - zapowiedziałem.
Tomek tylko uśmiechnął się. Z nieba lał się żar. Byliśmy mokrzy od potu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]