[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ko deszcz ustal, powstaliśmy natychmiast, aby się puścić w dalszą drogę z powrotem, ale za-
ledwie wyjrzeliśmy zza owego cypla, stanęliśmy, przerażeni widokiem, jaki się przed nami
roztaczał.
Na miejscu zielonej kotliny leżało u naszych stóp szeroko rozlane jezioro.
Pierwszą myślą moją było: co się dzieje z Martą i dzieckiem? Miejsce, gdzie stał namiot,
musiało być teraz zatopione. Puściłem się pędem ku jezioru, nie zważając na krzyki Piotra,
który mnie chciał zatrzymać. Dopadłszy do wody poszedłem dalej w bród. Zrazu nie było
głęboko, ale wkrótce miałem już wodę po pas. Zawahałem się chwilę, niepewny, czy brnąć
32
dalej, czy się wrócić, a tymczasem Piotr, skoczywszy za mną do wody, chwycił mnie za rękę i
zmusił do powrotu na brzeg.
Położenie moje było okropne. Straszliwy niepokój o los Marty aż potem kroplistym po-
krył mi czoło, a musiałem przyznać słuszność Piotrowi, że brodząc przez zalew, narażam tyl-
ko życie, a jej w niczym pomóc nie mogę.
- Jeśli Marta zawczasu powódz spostrzegła - mówił - i schroniła się na pagórek, pomoc
nasza jest jej na razie niepotrzebna, dość będzie czasu odszukać ją, gdy woda opadnie. A jeśli
nie zdążyła uciec, także nic jej nie pomożemy.
Mówił to spokojnie, nawet z jakimś okrucieństwem, które mnie dreszczem przejmowało.
Popatrzyłem mu w oczy i zdawało mi się, żem w nich wyczytał okropną, zawistną myśl:
,,Raczej niech zginie, niżby kiedykolwiek miała być twoją...
- Pójdę im na pomoc mimo wszystko! - zawołałem.
- Idz - odpowiedział i usiadł spokojnie na brzegu. Chciałem iść rzeczywiście, ale łatwiej
to było powiedzieć, niż wykonać. A zresztą - dokąd miałem iść? - na środek tego jeziora?
szukać ich pod wodą?
Usiadłem na brzegu obok Piotra, zły i zrozpaczony, i począłem uporczywie wpatrywać
się w wodę. Po powierzchni jej pływały tu i ówdzie oderwane gałązki mchów, zresztą równa
była i gładka; żaden powiew wiatru jej nie marszczył. Myślałem był właśnie, jak w tak krót-
kim czasie tyle wody mogło się zlać z atmosfery i ile godzin upłynie, nim to morze zdąży
wyschnąć i my będziemy mogli odnalezć trupy naszej towarzyszki i dziecięcia (jużem był
bowiem nie wątpił, że poginęli), gdy naraz spostrzegłem, że gałązki mchów płyną wszystkie
dość szybko w jedną stronę. Widocznie niósł je prąd, co było znakiem, że woda znalazła so-
bie gdzieś ujście z kotliny. To spostrzeżenie ucieszyło mnie niezmiernie, gdyż pozwalało się
spodziewać, że na opadnięcie wody nie przyjdzie nam czekać zbyt długo. Aby się więc
upewnić, czy się nie mylę w przypuszczeniu, puściłem się brzegiem w tę stronę, w którą wo-
da zdawała się płynąć.
Uszedłszy parę kilometrów natrafiłem na rodzaj zatoki, którą przebyłem w bród. Za nią
byłem już pewny istnienia odpływu: na powierzchni znać było wynioślejsze miejsca, wyła-
niające się z toni na kształt płaskich zielonych wysepek.
Wszystko to razem stanowiło widok niesłychanie piękny i ciekawy, zwłaszcza że w gład-
kiej szybie wody wśród zielonych wysp odbijały się czoła nadbrzeżnych łysych gór, już zno-
wu słońcem różowo oświetlonych. Wówczas jednak niewiele zważałem na krajobraz, zajęty
jedną tylko myślą: o Marcie. Bodaj czy nie po raz pierwszy wtedy uczułem jasno, jak mi ta
kobieta jest droga i jakim straszliwym ciosem byłaby jej śmierć dla mnie... Z tą potworną
myślą nie mogłem się pogodzić. Nie umiałem sobie wyobrazić, w jaki sposób mogłaby się
uratować, a mimo to czułem gdzieś w głębi duszy resztkę jakiejś rozpaczliwej nadziei, że ona
żyje, i biegłem coraz szybciej naprzód, jak gdyby od tego, czy dotrę w krótkim czasie do
miejsca odpływu nagromadzonej wody, mogło zależeć jej ocalenie!
Ale byłem zbyt wzburzony, aby móc myśleć logicznie -miałem tylko jasną świadomość
tego, że życie moje bez tej niemojej kobiety i tego nie mojego dziecka nic nie jest warte i że
gotów jestem nie zażądać jej nigdy dla siebie, gdybym ją przez to mógł ocalić... Kto wie czy
los nie podsłuchuje czasem cichych ślubów człowieka...
Upłynęło już dwanaście godzin od chwili rozstania się z Piotrem, kiedy powstrzymała
mnie w pochodzie szumiąca rzeka, utworzona z wody odpływającej szerokim wąwozem, któ-
ry, dotąd przez nas nie dostrzeżony, stanowił bramę biegunowej kotliny ku nieznanej stronie
kuli Księżyca. Znużony i zgłodniały usiadłem nad brzegiem, nie wiedząc, co począć.
Bezcelowość mojej gonitwy teraz dopiero okazała mi się w całej pełni. Zniechęcony do
najwyższego stopnia, rozciągnąłem się bez myśli i woli na mchu ociekającym jeszcze świeżo
opadłą wodą i patrzyłem w niebo znowu tak samo spokojne i blade, jak przed owym złowro-
gim zaćmieniem słońca.
33
Wtem zdawało mi się, że mnie ktoś woła po imieniu. Zerwałem się na równe nogi, nad-
słuchując pilnie. Po chwili znowu głos mnie doleciał, tym razem już wyrazniej. Jakoż, rozglą-
dając się bacznie, dostrzegłem po drugiej stronie w rzekę zamienionego wąwozu - Martę z
dzieckiem na ręku, dającą mi z dala znaki. Ogarnął mnie istny szał radości. Nie zważając na
niebezpieczeństwo, rzuciłem się w bród i wkrótce stałem tuż przy niej. Radość głos mi zata-
mowała, począłem więc tylko okrywać pocałunkami jej ręce, których mi ona, sama mocno
wzruszona, nie broniła.
- Mój przyjacielu, mój dobry, drogi przyjacielu - powtarzała jeno zbladłymi jeszcze, a już
uśmiechającymi się wargami.
Gdyśmy się oboje nieco uspokoili, zaczęła mi opowiadać, jak podczas katastrofy, spo-
strzegłszy powódz podmywającą namiot, zdążyła się jeszcze z dzieckiem i najcenniejszymi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]