[ Pobierz całość w formacie PDF ]
prychnÄ…Å‚ na koniec Jørgen.
- A ja myÅ›laÅ‚em, że ty chodzisz z Tone - uciÄ…Å‚ Martin i Jørgen uÅ›wiadomiÅ‚ sobie, że
nagle w samochodzie zapanował chłód. %7łeby skierować myśli przyjaciół w nieco inną stronę,
dodał pospiesznie: - Jej aluzje były jednak tak niejasne, że ich po prostu nie pojąłem.
Martin spytał ostro:
- Powiedzieliście jej coś o znalezisku?
- Nie - odparli obaj jednoczeÅ›nie, chociaż w gÅ‚osie Jørgena zabrzmiaÅ‚a nutka wahania,
która nie uszła uwagi Martina.
- Ja jednak wygadałem się, że pochodzę z Lekna - dodał Knut. - To była pierwsza
sprawa, o którą zapytała, zanim jeszcze nabrałem podejrzeń.
- A, więc to tu jest sowa pogrzebana - rzekła Tone.
- Pies, chciałaś chyba powiedzieć?
- Pies nazwiskiem Parkinson - mruknął Martin. - On starał się coś wyjaśnić. Kto się
wygadał?
- On coś wiedział już wtedy przed muzeum, mogłabym przysiąc - powiedziała Tone. -
Tylko jakim sposobem...?
- Jørgen, ty wyglÄ…dasz jak pastor drÄ™czony wyrzutami sumienia - zaatakowaÅ‚ Martin
bez krzty miłosierdzia. - Coś ty jej powiedział?
- Ja? - wykrzyknÄ…Å‚ Jørgen gwaÅ‚townie. - Ja przecież nic nikomu nie mówiÅ‚em! - Po
czym skulił się. - All right, trochę się wygłupiłem. Lisbeth była taka miła dla mnie. Jeszcze
zanim poszliśmy do muzeum. Zaraz po prywatce. Chciałem jej sprawić przyjemność, wydać
się interesujący, sam nie wiem. Więc opowiedziałem jej trochę. Ale tutaj jej nie zapraszałem -
zakończył stanowczo.
- Trochę? Co to znaczy? Ile naprawdę jej opowiedziałeś?
- Boję się, że wszystko.
Martin westchnÄ…Å‚.
- Och, ty naiwna sieroto! No trudno, co się stało, to się nie odstanie. Miejmy tylko
nadzieję, że nie przyjadą tu za nami. Annika, kochanie, czy masz jeszcze te pyszne jabłka?
Zwracał się do niej w taki szczególny sposób, że poruszał w niej najgłębsze struny.
Wprawiał ją w drżenie. A był niebezpieczny! Zmiertelnie niebezpieczny! Annika odczuwała
szczerą wdzięczność dla Knuta. Gdyby nie on, mogłaby tu przeżyć największą porażkę swego
życia. Bo teraz nie miaÅ‚a już wÄ…tpliwoÅ›ci, że zakochać siÄ™ w Martinie Øyenie to najprostsza
rzecz pod słońcem.
ROZDZIAA VII
Póznym wieczorem dotarli do małego osiedla w głębi zatoki i tam kończyła się szosa.
Odtąd jazda samochodem była niemożliwa. Dalej trzeba było popłynąć łodzią lub przeprawić
się przez góry wąską i krętą ścieżyną. Ponieważ Knut nie chciał o tak póznej porze szukać
przewoznika, wybrali drogę przez góry.
Podczas tej podróży cała piątka stała się sobie bliższa. Po ciasnocie w samochodzie
przyjemnie było rozprostować kości i poruszać się swobodnie. Wszyscy rozpoczęli
wspinaczkę w góry chętnie i z zapałem, ale po kilku kilometrach coraz bardziej krętymi
ścieżkami milkli jedno po drugim, w końcu szli oddychając ciężko, wpatrzeni pod nogi,
szukając miejsca, gdzie można pewnie postawić stopę. Robiło się coraz ciemniej, choć w tej
części kraju pod koniec maja noc zapada pózno i powoli. Wciąż jeszcze widzieli dość dobrze
drogę przed sobą, ale krajobraz tonął w mroku, szary, jakby noc pozbawiła go barw. Na tle
wieczornego nieba odbijały się górskie brzozy, wysokie dęby i inne drzewa, których nazw nie
znali.
Kiedy nieoczekiwanie otworzyła się przed nimi pusta górska dolina i od pokrytych
wiecznym śniegiem szczytów powiał lodowaty wiatr, młodzi wędrowcy dosłownie padli na
ziemię, by chwilę odpocząć. Nie mieli zbyt wiele bagażu, ale w drodze pod górę wszystko, co
nieśli, zdawało się bardzo ciężkie. Zamierzali zostać w Steinheia jakieś cztery, pięć dni, żeby
mieć dość czasu na zbadanie okolicy, a także by trochę odpocząć i nacieszyć się urodą gór. Po
ciężkiej i pracowitej zimie należało im się to.
Wszyscy odpoczywali zajęci własnymi sprawami. Knut myślał o swojej dziewczynie,
która czekała na niego, gotowa do podróży na południe. Martin zastanawiał się, jak najłatwiej
i bez większych starań poderwać Annikę, ona zaś obmyślała, jak mu w tym przeszkodzić.
Tone myÅ›laÅ‚a o Jørgenie, a on marzyÅ‚ o Lisbeth...
- Ależ tu wieje - jęknęła Tone. - Przenika do szpiku kości.
- Na dole, w Steinheia, wieje prawie bezustannie - powiedział Knut.
Annika zmęczona leżała na plecach i wpatrywała się w ciemną chmurę, sunącą za
księżycem, który wkrótce znajdzie się w pełni. Czuła się jakoś dziwnie. Tu, na tym
pustkowiu, pod zimnym, pokrytym ciemnymi chmurami niebem panował nastrój sądnego
dnia i Annika nieoczekiwanie zadrżała. Ogarnęła ją jakaś niezrozumiała, gwałtowna chęć,
żeby zawrócić i uciec stąd. Zagroda Steinheia, której nigdy przedtem nie widziała, wydawała
się wyjątkowo obrzydliwym miejscem. Inaczej nie umiałaby określić swoich uczuć.
Trwało to niedługo, potem znowu wszystko wróciło do normy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]